28.11.2012

Dzień 11 RINCA rejs


Cóż to była za noc. Rano wszystko mnie bolało, bo piach wilgotny i twardy. W środku nocy zaczął się przypływ, czekałam tylko aż woda zacznie oblewać mi nogi bo plaża była bardzo wąska. Mnie tam mogłoby i zalać, lubię pływać, ale zmoczenia mojego aparatu bym nie przeżyła. Na szczęście zatrzymało się metr od nas. M&P poszli zanurać, reszta rozlazła się po wyspie na spacery snurki i takie tam w oczekiwaniu na łódź, która miała nas zabrać o 9.


Przeżyłam jeszcze chwilę grozy, kiedy poszłam myć zęby a tam na kranach zrobionych z bambusa siedziały osy wielkości kciuka i piły wodę. Uznałam, że nie będę im przeszkadzać, w końcu ja tu jestem gościem nie one i poszłam pod prysznic, również zrobiony z przeciętej łodygi bambusa. Z toaletą na szczęście nie szaleli i była normalna, ceramiczna miska.


Łódź przypłynęła. Wyglądała tak, jakby pamiętała czasy kiedy świat był jeszcze młody i niewinny. Drewniana, poobijana i obdrapana z pokładem przysłoniętym brezentowym daszkiem. Na szczęście była w miarę czysta i widać, że na swój sposób kochana. Wsiedliśmy i wyruszyliśmy zapolować na smoki.


Warany z Komodo żyją na północy Flores oraz na trzech wyspach: Komodo, Padar i Rincy, które leżą w granicach Parku Narodowego Komodo. Są to największe jaszczury na świecie. Gatunek ten podobno pochodzi z Australii i liczy sobie plus minus 4miliony lat. Osiągają długość do ponad 3m, ważą ok 150kg. Polują generalnie na wszystko co się rusza, także na siebie, gustują w bawołach.
Paszcza tego zwierzaka to siedlisko dla wielu chorobotwórczych drobnoustrojów i dzięki temu wystarczy jedno ukąszenie warana by zakażone nią zwierze zdechło. Taką wersję znamy i usłyszeliśmy ją od przewodników, ale nowe badania dowodzą [jaka fajna praca btw, badanie waranów, też taką chcę], że warany z komodo wytwarzają też jad. Nie wstrzykują go jednak, jak węże. Jest wydzielany z przestrzeni międzyzębowych i miesza się ze śliną.
Z innych ciekawostek -  mogą rozmnażać się przez partenogenezę. Bardzo feministyczne. Nie ma jednak sentymentów, o ile samica broni zaciekle swoich jaj, czego byliśmy świadkiem, to już wyklute maluchy są dla niej atrakcyjna przekąską. Słodziaszne zwierzątka.


Przypłynęliśmy na Rincę. Górzysta jak wszystkie wyspy Indonezji, rośliny wysuszone na wiór, szeleściły nam pod nogami opadłe liście. Poszliśmy kupić bilety.
Wszelkie bilety wstępów – to była jedna z rzeczy, które nas irytowały najbardziej. Bowiem w Indonezji dla turystów i tubylców są dwie różne ceny. I to nie jest różnica kilku procent. Nawet nie 100%. Po prostu dodają sobie do ceny dla lokalesów jedno zero i z 5000 szmat robi się 50 000. Not cool. Żeby móc wejść do granicach Parku Narodowego Komodo trzeba zapłacić za: bilet, podatek od biletu (u pana przy osobnym stoliku) przewodnika, możliwość robienia zdjęć. Za robienie filmu kwota była już absurdalnej wysokości. Zapłaciliśmy za jeden aparat, Maciej pełnił honory.
Przyszli nasi Rangersi dzierżąc rozdwojone kijki, pouczyli nas, że „dragons are wery dangerous” „If dragon attacks you, climb the tree” oraz „not guarantee”, że zobaczymy choć jednego warana. To „not guarantee” zostało jednym z naszych ulubionych wyjazdowych powiedzonek, bo każda atrakcja ze zwierzątkami, na którą kupowaliśmy bilet była „not guarantee mister”.
Doszliśmy do budynków restauracji, sklepu itp. Pod kuchnią postawioną na palach leżało pięć rozpłaszczonych w cieniu waranów.


 Focia, focia i weszliśmy do lasu.


Na wąskiej ścieżce widać było ślady łap i ogona warana. Kilkanaście metrów dalej dogoniliśmy młodego samca. Trudno jest wziąć na poważnie ostrzeżenia o zagrożeniu, które stwarzają te zwierzęta, kiedy się je widzi od tyłu, jak człapią na swoich krzywych łapkach kiwając się na boki.


Smok wszedł w krzaki a my poszliśmy dalej omijając kupy bawółów. Zatrzymaliśmy się przy gnieździe warana. Kilka dziur w ziemi przy których siedziała dwumetrowa mama waran. Ranger wytłumaczył nam, że samica wykopuje kilka gniazd, żeby zmylić inne smoki, które wyjadają jajka. I faktycznie, waran za którym szliśmy na drodze wyszedł z zarośli i zaczął przeszukiwać nory. Mama waran leżąca nieruchomo w krzakach w ułamku sekundy rzuciła się w stronę intruza. Ten odwrócił się na pięcie i zniknął w krzakach.


Szybkie bestie skubane, przypuszczam, że gdyby takie 150kg zaszarżowało na kogoś z nas to zdążylibyśmy tylko pomyśleć „ojej”. 
Jedyna bronią Rangersów były dwumetrowe, rozdwojone, zaostrzone, chude kije. Nie budziły mojego zaufania, nie wyglądały zbyt solidnie. Ale może Rangersi mają jakieś tajne techniki walki ze smokami i wbija się taki kij waranowi w oko, czy co.
Przeszliśmy cała trasę, widzieliśmy po drodze jeszcze kilka waranów. Leżały w krzakach łypiąc na nas zaspanymi oczkami.


W nagrodę, że byliśmy tacy dzielni popłynęliśmy na snurka. Łódź zatrzymała się blisko przepięknych raf i długo pływaliśmy oglądając morskie cuda. Spotkaliśmy nawet żółwia morskiego.
Podobno żółw wynurza się co 10 minut. Ten nasz leżał sobie na dnie, na głębokości ok 17 metrów i ledwo go było widać, pływaliśmy więc nad zestresowanym biedactwem, czekając aż wypłynie. W końcu nie wytrzymał i ruszył w stronę powierzchni machając szybko łapkami. Wynurzył łepek, wciągnął zapas powietrza i odpłynął w wielki błękit.


Wróciliśmy na łódź i zaczęliśmy płynąć w stronę kolejnych atrakcji. Koleś, który nam ja wynajmował na pytanie, czy będzie możliwość umycia się słodką wodą powiedział, że oczywiście. Ale z tego co zauważyliśmy, odpowiadał twierdząco na wszystkie pytania. Nie był to jednak problem, wbrew pozorom skóra po pływaniu i słońcu była bardzo przyjemna w dotyku, i cudownie pachniała.

Dopłynęliśmy do siedliska Kalongów, inaczej zwanych Flying Fox czyli po polsku rudawka malajska a po łacinie Pteropus vampyrus. Jak wszystkim wiadomo są to olbrzymie nietoperze, długość ich tułowia dochodzi do 40 a rozpiętości skrzydeł 170cm. Dnie tradycyjnie przesypiają na drzewach wisząc głową w dół a nocą ruszają na łowy, czy raczej owocobranie.


Dotarliśmy tam na jakąś godzinę przed zachodem słońca i zacumowaliśmy przy sporym skupisku drzew. Latało nad nim kilka sztuk, jednak w miarę jak słońce zniżało swój bieg pojawiało się ich coraz więcej. Krążyły nad Drzewami by w końcu jak na komendę ruszyć w stronę zachodzącego słońca.


Piękny to był widok, zwłaszcza nietoperzy przelatujących na tle księżyca w pełni jak w „Batmanie” Tima Burtona.


Na maszcie naszej łodzi usiadł kruk i zaczął krakać niczym mroczny zwiastun zagłady. W końcu mu się jednak znudziło i poleciał zwiastować zagładę na inne łodzie, których coraz więcej przypływało na miejsce cumowania, pechowcy przegapili spektakularny lot foxów. Zrobiło się tłoczno, zwłaszcza jedna łódź nazwana przez nas „różową landrynką”, kabinówka cała w tym uroczym kolorze, nie wykluczając zasłonek w oknach pływała, jakby sterowała nią pijana małpa i obijała się o sąsiadów.


Słońce schowało się za horyzont, zapadły egipskie ciemności, jak to w Indonezji o 18.30.


Posiedzieliśmy chwilę gadając o bzdurach, słuchając muzyki Longina i sąsiadów. Kapitan i załoga rozłożyli nam materace, kocyki i poduszeczki z falbankami. Po nocy na plaży było to królewskie łoże. Zasnęliśmy ledwo nasze głowy dotknęły falbanek pachnących praniem.

Zdjęcia: 1-3,9,11,12 Maja, 4-8 Maciej, 10 Magdalena

24.11.2012

Dzień 10 FLORES, Labuan Bajo, KANAWA

Wyspaliśmy się. Po śniadaniu, czyli wyśmienitej kawie oraz naleśnikach z bananami wyszliśmy załatwić parę spraw. Labuan Bajo, małe, brudne portowe miasteczko. Przyjechaliśmy tu tylko po to, jak większość innych włóczykijów, by wynająć łódź i płynąć dalej.
Plan był taki: wynająć łódź, która zawiezie nas na Kanawę, śliczną wyspę gdzie spędzimy noc w jakże hipstersko-egzotycznych łóżkach na plaży. Stamtąd popłyniemy w rejs na Komodo zobaczyć smoki.
Łatwo powiedzieć.
Ceny rejsów były zaporowe. Udało się za 500k od głowy za dwa dni, gdy ceny w większości przypadków przekraczały milion (bosz, Indonezyjczycy desperacko potrzebują denominacji, bo to aż nieekologiczne jest).
Poszliśmy do agencji wynająć łóżka na Kanawie. Nie ma. Możemy za to wynająć jakieś absurdalnie drogie bungalowy. Podziękowaliśmy dochodząc do wniosku, że popłyniemy na wyspę i tam się będziemy martwić, co dalej. Najwyżej się prześpimy na plaży. Będzie przygoda. Tak, śpimy na plaży, super pomysł. Zwłaszcza, że łazienki publiczne na wyspie dostępne są dla każdego.
Zapytaliśmy jeszcze faceta, u którego wykupiliśmy rejs, czy nikt nie będzie robił problemu. No problem, możecie spać gdzie chcecie.


Poszliśmy na przystań, gdzie wynajęliśmy łódź która miała nas zawieźć na Kanawę.
Od strony Flores zaczęły zbierać się ciemne chmury. Uciekaliśmy przed deszczem, którego zasłony widać było na horyzoncie. Zajmowały coraz większą część nieba, na szczęście po stronie od której się oddalaliśmy, przy wtórze pierdzenia łódkowego motorka. Po około godzinie dopłynęliśmy do celu, łódź przybiła do drewnianego pomostu.
Wysiedliśmy z naszym skromnym dobytkiem na plecach i ruszyliśmy w stronę suchego lądu.


Kanawa to niewielka wysepka, której właścicielami są Australijczycy i pewnie dlatego jak na Indonezję ceny bardzo wysokie. Bardzo sympatycznie zagospodarowana. Główny budynek z recepcją i restauracją, małe domki, namioty, i te zabawne łóżka na plaży. W środku wyspy stoi sobie góra, po której biegają kozy. Jałowy krajobraz, palm brak a są one jak wiadomo wyznacznikiem fajności małych bezludnych wysepek. Tyle. Miło, ale dupy nie urywa.

Zwaliliśmy graty na kupę i poszliśmy plażą oglądnąć sobie wyspę i znaleźć miejsce na biwak. Trwał odpływ, woda odkryła dużą powierzchnię skał i namorzyny.


Nie wiadomo było jak daleko podchodzi woda w czasie przypływu, który będzie w nocy i czy nie odetnie nam drogi do przystani, jeżeli odejdziemy za daleko. Z tego względu rozbiliśmy obóz niedaleko domków.
Deszcz na szczęście zgubił nas na morzu, niebo było zachmurzone, ale nie zapowiadało się na deszcz.


Słońce skryło się za horyzontem w feerii barw. Pawelsky, przygotowany na wszystko właściciel noża, trytytek i silver tape rozpalił ognisko.


Rozsiedliśmy się dookoła, wyciągnęliśmy kolację i zaczęliśmy jeść nasi.
„Nie można tu palić ogniska!” podeszło do nas pięciu chłopa, jeden z wiadrem wody zalał ogień. Szef ekipy zaczął zadawać pytania, co tu robimy, skąd jesteśmy, Przecież jak nam się coś stanie, to on za to będzie dopowiadać. Co nam się może stać na małej wyspie na środku morza i przed kim będzie odpowiadać nie umiał niestety powiedzieć. Chyba tylko atak Krakena mógł nam w tamtej chwili grozić.
W końcu Magdalena dała mu nr telefonu do kolesia, u którego wykupiliśmy rejs i powiedziała, żeby do niego dzwonił bo to on nam powiedział, że możemy spać tu na dziko. Magda i Paweł poszli potem wykupić nurkowanie i wyjaśnili sytuację u właścicielki wyspy. Chodziło głównie o to, że jak biwakujemy na dziko to ona na nas nie zarobi.


Było już późno, wyjący w tle agregat prądotwórczy/nabijacz powietrza w butle nurkowe (nie wiem dokładnie co, ale wyło jak diabli) skutecznie rujnował romantyczny nastrój.
Nie wiem, czy to taka codzienna atrakcja, ale skutecznie obniżała poziom komfortu, zwłaszcza, jeżeli ktoś przypłyną na wyspę na końcu świata, żeby zaznać ciszy i spokoju.

Zaczęliśmy mościć sobie legowiska, na wystających ściętych bambusowych łodygach podwiesiliśmy moskitiery. Nie było moskitów, ale widziałam sporego pająka uciekającego przed światłem pod kamień i wolałam się szczelnie zawinąć w siatkę, by nie obudzić się z nowym przyjacielem w moim plażowym łóżku. Przerzedziły się chmury i wyszedł księżyc. Była pełnia, świecił obłędnym białym światłem tak mocno, że przedmioty na plaży zaczęły rzucać cień. Woda zaczęła powracać na brzeg, morze szumiało coraz głośniej, jakby ktoś odkręcił kurek. Było magicznie i gdyby w tym momencie naprawdę pojawił się Kraken nikogo z nas by to specjalnie nie zdziwiło.


(...) Leżę na ciepłych krajach, na gorejącym równiku
i na jedwabnych poduszkach z różnobarwnego batiku...
Wyciągam ręce ku Tobie, w Twoją najsłodszą stronę
i czuję na rękach gwiazdy nisko nad nami zwieszone...
Ogarniam Cię splątanego w pochmurny namiot niebieski,
i spada niebo z hałasem, jak belki, wiązania, deski,
obrzuca nas półksiężycem, słońcem, obłoków zwojem -
i tak spoczywam - okryta niebem i sercem Twoim... 

21.11.2012

Dzień 9 FLORES, Bajawa - Labuan Bajo

Wstaliśmy bladym świtem i udaliśmy się na posiłek. Niespodzianka, naleśnik z bananami plus kawa. Rozkoszowanie się wspaniałym jedzeniem przerwał nam dźwięk klaksonu. Pojazd zajechał, trzeba się zbierać. Nasze plecaki zostały przywiązane do dachu, my usadowiliśmy się w środku, autobus ruszył z kopyta w – jak nam powiedziano - dziesięciogodzinną trasę do Labuan Bajo. Było ciasno, niewygodnie, telepało i trzęsło, ale co to dla nas, w końcu na przejechanie 200km dziesięć godzin powinno wystarczyć aż nadto, a tyle to łykam jadąc z Wrocławia do Trójmiasta. Pociągi PKP nie przyzwyczajają do luksusów, raczej właśnie dają przedsmak jazdy indonezyjskim autobusem.


Dwie godziny później dalej krążyliśmy po Bajawie zbierając kolejnych pasażerów. Do naszych plecaków dołączyły worki, pudła i góra powiązanych ze sobą kokosów, które wesoło postukiwały w rytm wpadania autobusu w dziury na drodze. W końcu wyjechaliśmy na trasę.
Droga po której jechaliśmy, wąska i kręta, na przemian biegła w górę i w dół. W większości asfaltowa, czasem pół na pół, kiedy indziej czysty piach. Gdy przez niego przejeżdżaliśmy wzbijały się tumany rudego kurzu, który przez otwarte drzwi i okna wpadał do środka. Nasze ubrania i twarze sukcesywnie zmieniały kolor. Często spotykaliśmy roboty drogowe, mijaliśmy o włos koparki, spychacze i inne takie ustrojstwa. Oczywiście w obowiązkowych tumanach piachu.
Przez całą drogę jedyne drzwi pojazdu były otwarte. Stał w nich koleś niezmordowanie wykrzykując LABUAN BAJO! BAJO! BAJO!

Magdalena otworzyła okno wywołując oburzenie w siedzącej tam rodzinie karaluchów, które rozbiegły się dookoła szeleszcząc pancerzykami. Dzielna pogromczyni potraktowała je chusteczką wybijając w pień trzy pokolenia, co najmniej. Przeżył jeden osobnik, który przysięgając srogą zemstę schował się w plecaku Kasz, w oczekiwaniu na okazję do rozpoczęcia krwawej wendetty. Został jednak odkryty w następnej miejscowości i zakończył swój żywot pod klapkiem. Albowiem jesteśmy źli i nie znamy litości.
Anyway, ważne, że jechaliśmy. Zatrzymywaliśmy się na posiłek albo jak kierowca chciał siku.
Wpadliśmy w trans podróżny, kiedy to wiadomo, że w danej chwili nic od nas nie zależy, trzeba tylko cierpliwie czekać i gubić kolejne godziny. Za oknami przesuwały się piękne krajobrazy, wioski i miasteczka, zwierzęta, pola ryżu, ludzie zajęci swoimi sprawami.


Słuchałam sobie uroczego audiobooka o armii zombiaków które opanowały USA, co jakiś czas zapadając w drzemkę. Zaczęło lać. Nagle tyłem autobusu zarzuciło i zaczęliśmy się zsuwać. Na szczęście po chwili stanął, bo znajdowaliśmy się wysoko w górach na wąskiej błotnistej drodze. Lokalesi siedzieli niewzruszeni czekając na cud. Nasi dzielni faceci wyskoczyli na zewnątrz i z obsługą autobusu wyciągnęli go na prostą. Wrócili umazani błotem jak nieboskie stworzenia i pojechaliśmy dalej, z przerwą przy strumieniu gdzie się jako tako ogarnęli.


Wreszcie, po 14 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Labuan Bajo. Nie mogliśmy znaleźć miejsca w hostelu. Tubylcy jak zwykle, widząc pałętających się jak sieroty zmęczonych turynów oferowali swoja pomoc. Jeden wziął Maćka na skuter i pojechali w poszukiwaniu wolnych pokoi. Wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło. Znalazły się wolne pokoje w bardzo przyjemnym hostelu ukrytym za parkingiem dla ciężarówek.
Wyszliśmy jeszcze coś zjeść i spotkać się z Asią i Pomorem, z którymi przylecieliśmy do Azji, rozstaliśmy się na Bali, by potem kilkakrotnie skrzyżować nasze drogi. A potem poszliśmy spać.

19.11.2012

Dzień 8 FLORES Bajawa, Bena Village, Tololela Village

Vincenta nie znaleźliśmy ale zamiast niego znalazł się inny przewodnik, sympatyczny chłopak z dredami. Jego równie miły kolega słusznej postury był naszym kierowcą.


Plan mieliśmy napięty, na początek trekking do wioski Tololela, mniej znanej i odwiedzanej przez turystów niż Bena, mieszcząca się przy drodze asfaltowej prowadzącej do Bajawy.


Samochód zaparkował niedaleko Beny i stamtąd ruszyliśmy pieszo do Tololeli.
Szliśmy wąską, piaszczysto-kamienistą ścieżką przedzierając się przez chaszcze. Dookoła szumiały palmy i bambusowe zagajniki.

Co jakiś czasy wychodziliśmy z gęstego lasu i wtedy ukazywał się nam wspaniały widok na wulkany i dolinę. Zupełnie nie czuło się, że jesteśmy mniej więcej na poziomie chmur. Przewodnik pokazywał nam i opowiadał o różnych gatunkach roślin i sposobach ich wykorzystania przez mieszkańców Flores.


Nawet te znane jak kawa, kokosy czy ananasy rosnące w swoim naturalnym środowisku wyglądają, pachną i smakują zupełnie inaczej niż te dostępne w Polsce. Nie wiedziałam na przykład, że ananas wyrasta z rośliny o kształcie rozety z kolczastych liści. Zawsze rodzi ona tylko jeden owoc.


Po około dwóch godzinach marszu doszliśmy do Tololela.


Niewielka wioska z domami o wysokich dachach krytych strzechą. Ustawione były na palach dookoła schodkowych tarasów na środku wioski. Na tarasach stały cztery parasole z liści i grobowce. Starsze z kamienia i nowy, elegancki z błękitnych kafelek łazienkowych.


Mieszkańcy wioski nie zwracali na nas uwagi przyzwyczajeni pewnie do głupich turystów, którzy płacą kasę, żeby przyjść i wtykać nos w nieswoje sprawy.
Chodziliśmy więc i wtykaliśmy do domów, garnków i kurników robiąc zdjęcia i zaczepiając kury.


Gdy już nam się znudziło wróciliśmy na werandę domu, gdzie siedział przewodnik.
Podwórko dookoła upstrzone było rdzawymi plamami. Zastanawiałam się co to, kiedy usłyszałam odgłos splunięcia i ziemia zyskała nowe czerwone wzorki. Pani siedząca obok mnie właśnie pozbyła się starej porcji betelu i aplikowała sobie nową.
Przewodnik wyjaśnił, że kobietom nie wypada palić papierosów. Wypada za to żuć betel, orzeźwiającą i pobudzającą używkę, która powoduje barwienie zębów na czarno, śliny na czerwono, i ma też inne równie zabawne skutki uboczne jak wypadanie zębów.
Żałuję teraz, że nie przyszło mi do głowy spróbować gdy miałam okazję.


Przewodnik zaczął odpowiadać na nasze pytania i tak dowiedzieliśmy się, że ludzie mieszkający w wiosce są potomkami trzech ras których przedstawiciele przypływali w ciągu wieków na Flores: Aborygenów, Hindusów i Chińczyków. Faktycznie wzory wymalowane wewnątrz chat przypominały te aborygeńskie.


W wiosce najważniejsze są cztery rody, symbolizują je te cztery parasole umieszczone pośrodku placu. Na dachu każdego z domów znajduje się mały domek albo kukła wojownika co pokazuje, czy w danym domu głową rodu jest kobieta czy mężczyzna. Wiszące na chałupach girlandy z bydlęcych czaszek i szczęk to nie mające budzić grozę talizmany tylko pozostałość po wioskowych imprezach.


Wiedzą jak się bawić tam na tym całym Flores. Szacun w buszu bez dwóch zdań.
Plac w centrum wioski to miejsce, gdzie chowani są zmarli członkowie rodzin. Tylko ci ważni mają grobowce. Każdy dom wybudowany jest w zgodzie z doskonaloną przez pokolenia sztuką. Wysokie dachy służą jako magazyny pożywienia i  sprawiają, że w czasie upałów w środku nie jest gorąco. Dym z paleniska ogrzewającego chatę przegania zwierzęta i insekty. Każda część domu, ilość desek z których zbudowane są jego poszczególne części, malunki na ścianach, mają za zadanie chronić ich mieszkańców przed złymi duchami. Nic tam nie jest przypadkowe, wszystko na swoim miejscu i w doskonałym porządku.
Na Flores jest jeszcze sporo takich wiosek, tylko mniej dostępne niż Bena czy Tololela. Przewodnik sam pochodzi z jednej, do której marsz przez dżunglę zajmuje około sześciu godzin.
Mimo spartańskich jak na nasze standardy warunków życia jego statystyczna długość jest taka jak w Europie. Ludzie leczą się domowymi sposobami. Edukacja w Indonezji jest płatna. O ile za podstawówkę opłaty są groszowe, tak już na dalszą naukę stać nielicznych.
Pytania dotyczące wioski i jej mieszkańców nam się skończyły, i mogliśmy ruszać dalej.
Czy przeżył by sam w dżungli? Bez problemu. Jak, na przykład, znaleźć wodę? Widzicie te palmy? Kiedy był mały i chodził z kolegami do szkoły, która znajdowała się dwie godziny od wioski, robili ostrym, cienkim patykiem dziurę u podstawy drzewa, skąd wypływała czysta woda. Jak rozbić kokosa? Wyszarpujemy kilka włókien ze skorupy, łapiemy za nie, stajemy w rozkroku nad ostro zakończonym kamieniem i napier... uderzamy orzechem w kamień aż zacznie lecieć ze środka sok. Wtedy przerywamy czynność, wypijamy sok i walimy dalej aż się kokos połamie i będzie można wyjeść środek.
Jeden z najwspanialszych posiłków jaki w życiu jadłam: kokos wyciągnięty z rowu w środku dżungli.


Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do gorących źródeł. Infrastruktura kąpielowa składała się z bambusowej przebieralni, bambusowego kiosku z jedzeniem i bambusowego podestu przykrytego kilkumetrową płachtą starego plakatu wyborczego. Sprzedawca z kiosku użyczył nam talerzy i sztućców do obiadu który ze sobą przywieźliśmy. Usadowiliśmy się na twarzy pana z plakatu i zjedliśmy ryż.
Potem weszliśmy do wody o idealnej temperaturze. Była to nasza pierwsza i ostatnia gorąca kąpiel w ciągu tych trzech tygodni, i wykorzystaliśmy ją w pełni.
Z prawej strony płynęła pachnąca siarką woda podgrzana przez wulkan do temperatury około 60*, z lewej strumień wody zimnej. Łączyły się w obłokach pary i dalej płynęły już razem. W tym miejscu usadowiliśmy się my. Oprócz nas kąpieli połączonej z szorowaniem zażywali miejscowi. Kilka metrów wyżej, przy strumieniu gorącym panie robiły pranie. Pachniało mydlinami i siarką. Poszłyśmy do nich, użyczyły nam mydła i kamieni pumeksowych. Po całym dniu łażenia po lesie, kurzenia się w wulkanicznym pyle tego nam było trzeba.


Gdy już wytaplaliśmy się za wszystkie czasy, wyparzyliśmy i w wodzie gorącej i w naturalnym strumieniowym jacuzzi (niestety po stronie zimnej, gdzie zostałam podstępnie wciągnięta) Przewodnik uraczył nas mango i ananasem, po czym z żalem pożegnaliśmy gorące źródła i wróciliśmy do samochodu.
Wróciliśmy do punktu z którego rozpoczęliśmy całą wyprawę – wioski Bena. W porównaniu do Tololela była dużo większa i bardziej rozbudowana oraz dużo bardziej nastawiona na turystów o czym świadczyły sklepiki z miejscowymi wyrobami. Było około 18, zapadał zmierzch. Gęste chmury zdawały się schodzić z pobliskiego wulkanu w stronę wioski.


Pożerały okoliczną dżunglę by w końcu dotrzeć do pierwszych chałup i grobowców. Robiło się coraz mroczniej i posępniej.


Za nic całą mroczność i posępność miały dzieciaki, które z wrzaskiem grały w nogę, a gdy zrobiło się już całkiem ciemno i nie było widać piłki zainteresowały się nami.


Do Bajawy wracaliśmy w całkowitych ciemnościach.


Jazda w nocy dziurawą, ciągnącą się serpentynami przez bambusowe lasy górzystą drogą samo w sobie jest ekscytujące. Jazda tą drogą samochodem mrugającym wszystkimi kolorami tęczy, wewnątrz i na zewnątrz, w rytm jak to podsumował Longin „grubego czarnego rapu” to coś nie do opisania. Brzuch mnie bolał ze śmiechu. Właściciele samochodów na Flores lubią tuningować swoje pojazdy z godnym podziwu rozmachem. Świeci się, błyska i mruga w nich wszystko, co tylko możliwe a i parę niemożliwych części też.


Kiedy dojechaliśmy do miasta Przewodnik zapytał, czy nie chcemy jeszcze pojeździć po ulicach bo taka fajna impreza, szkoda kończyć. Spoko. Bujaliśmy się po centrum i okolicach świecąc i grając jak jakaś szalona katarynka z piekła rodem. Bajawa niestety nie jest duża i znudziło nam się przejeżdżanie przez to samo rondo po raz piąty. Musieliśmy jeszcze kupić bilety na autobus którym następnego dnia jechaliśmy do Labuan Bajo. Dworzec autobusowy był piękny. Różowy w środku i na zewnątrz budynek w środku którego, obok zaparkowanego samochodu terenowego na skórzanych kanapach siedziała cała rodzina właściciela spożywając posiłek. Pod tablicą odjazdów stał telewizor okryty pokrowcem. Okna w kwiatki, na ścianach obrazki, widać było, że ktoś dba i kocha.

15.11.2012

Dzień 7 FLORES Kelimutu, Bajawa

Zwlekliśmy się z łóżek o 4.10, ubraliśmy we wszystko co się dało i pojechaliśmy na Kelimutu.

W momencie śmierci duchy opuszcza ciało i przybywa na Kelimutu. MaE (duch) zostawia swoją wioskę i pozostaje na Kelimutu już na zawsze. Zanim wejdzie w jedno z jezior spotyka na swojej drodze Konde Ratu, strażnika wrót do Perekonde. To, do którego jeziora wejdzie zależy od wieku w jakim umarł i jego charakteru z czasów, kiedy jeszcze żył.(...) Lokalni ludzie wierzą, że to miejsce jest święte.(...)” Fragment tekstu z tablicy na szczycie wulkanu.


Jeziora są trzy i leżą w kraterach wulkanu. Każde z nich ma inny kolor. Kolory te zmieniają się okresowo, na co główny wpływ mają minerały zawarte w wodzie i wypływanie wód głębinowych.
Tiwu Ata Mbupu (Jezioro Starych Ludzi) leży w oddaleniu od dwóch pozostałych, Tiwu Nuwa Muri Koo Fai (Jezioro Młodzieńców i Dziewcząt) i Tiwu Ata Polo (Zaklęte Jezioro), oddzielonych od siebie tylko skalną ścianą.


Samochód którym jechaliśmy zatrzymał się na parkingu w sporej odległości od szczytu. Powiedzieliśmy kierowcy, że zejdziemy pieszo i ruszyliśmy w górę, w powoli rozpraszającej się ciemności. Gęste chmury w których szliśmy zasłaniały widoczność i zabrały nam nadzieję na zobaczenie wschodu słońca. Tylko chwilami silny wiatr je przeganiał i widać było niebo rozświetlone feerią barw. Tiwu Ata Mbupu widziałam przez sekundę, gęste chmury dobrze je ukryły. Dwa pozostałe pojawiały się częściej i były bardzo piękne. Po przemarznięciu na kość na najwyższym tarasie widokowym zeszliśmy niżej i łaziliśmy po brzegu jezior. Po mniej lub bardziej legalnych ścieżkach. Woda w obu była matowa i nieruchoma. Wyglądało to tak, jakby do obu kraterów ktoś wlał turkusową farbę, w jednym mieszając ją z białą.

Chmury nie miały zamiaru się rozwiać. Zaczęliśmy schodzić na dół. W „schronisku” wypiliśmy po szklance mocno posłodzonej kawy a potem zaszyliśmy się w dżunglę. Nie było to co prawda buszmeńskie przedzieranie się przez chaszcze z maczetą w dłoni, ale też było fajnie. Szliśmy wąską ścieżynką co jakiś czas niknącą w zaroślach.
Na Flores przetrwało sporo gatunków roślin i zwierząt, które w innych częściach świata wymarły. Żyją one sobie na wyspie w formie skarlałej lub wyrośnięte go olbrzymich rozmiarów.
Roślinność jest bajeczna, rodem z „Jurasic Park”. Olbrzymie drzewa-paprocie, fikusy i inne gatunki znane z doniczek tylko kilkanaście razy przeskalowane. Spodziewałam się, że lada moment spomiędzy palm i paproci wyłoni się dinozaur.


Robiło się coraz cieplej, pozbywaliśmy się kolejnych sztuk odzienia.
Wyszliśmy z chaszczy i dotarliśmy do terenów zamieszkanych przez ludzi. Pojawiły się bambusowe chałupki, przed którymi suszyły się goździki i kawa, i inne takie.



Drzewka mandarynkowe, palmy kokosowe i bananowce rosły na skraju drogi. Krówki, kurki, świnki i pieski biegały po polach i podwórkach domów. Wieśniacy uśmiechali się przyjaźnie, machali, nawet pan ze strzelbą. Z każdym trzeba było zamienić kilka słów. W tak słodkiej i uroczej atmosferze doszliśmy do niewielkiego wodospadu Murundao.


 

Przeszliśmy przez trzy długie i chybotliwe kładki bambusowe przerzucone przez wartko płynącą wśród stromych skał wodę i dotarliśmy do Moni, w sama porę na śniadanie.


Naleśniki z bananami (czasem nawet w upgradowanej wersji pojawiał się też miodek) oraz słodka kawa plujka to standardowe śniadanie w każdym indonezyjskim hostelu który odwiedziliśmy. Nie znudziło mi się mimo, że dostawaliśmy je prawie codziennie. Polecam.

Po śniadaniu spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy wynajętym samochodem z kierowcą do Bajawy.


Zatrzymaliśmy się na chwilę na niesamowitej plaży z niebieskich kamieni Nanga Penda.


Przy drodze usypane były sterty z posegregowanych według kształtu, wielkości i odcieni, zapewne można sobie te kamienie kupić od pani zbierającej je nieopodal.


Jechaliśmy trasą, którą pokonywaliśmy poprzedniego dnia. Wszędzie trwały prężne roboty drogowe.
Wieczorem dojechaliśmy do Bajawy, małej mieścinki w której nie ma nic wartego uwagi oprócz tego, że tu po raz pierwszy zaatakowały nas moskity i mogliśmy sobie w końcu zawiesić nieużywane do tej pory moskitiery przylepiając je do sufitu silver tapem.
W czasie naszego całego pobytu komary czy inne gryzące robactwo występowało bardzo sporadycznie. Zapewne dlatego, że byliśmy tam pod koniec pory suchej. Wzięłam ze sobą przeciwkomarzą wtyczkę do kontaktu, co skutecznie załatwiało sprawę, gdy jacyś krwiopijcy się pojawiali w pokojach. Ekoopaski działały tak sobie, widocznie moskity mają w życi ekologię. Respekt czuły za to przed repelentem z 55% zawartością DEET.

Głodni jak diabli wyszliśmy w poszukiwaniu pożywienia. Naprzeciwko hostelu stał namiot w którym siedział pan sprzedający nasi goreng oraz restauracja tzw „dla turystów”. Miała podłogę i sztuczne kwiatki na stołach, ogólnie wypas. Towarzysze udali się do namiotu ja nie mogłam już patrzeć na ryż, poszłam do restauracji. Zamówiłam zupę na wynos. Po jakichś 20min oczekiwania dostałam zupę nalaną do plastikowego pudełka na kanapki zapakowanego w reklamówkę. Połowa zupy już pływała w reklamówce. Oddałam. Po kolejnych minutach kelnerka tryumfalnie przyniosła mi zupę przelaną do worka. Poddałam się, z karmą nie wygrasz, jak nasi ma być jedzony to nie ma dyskusji. Podziękowałam za zupę z reklamówki, odwróciłam na pięcie i poszłam się przeprosić z ryżem w namiocie.
W międzyczasie przypałętał się facet w skórzanej kurtce. Zareklamował się jako najlepszy przewodnik po okolicznych atrakcjach. Na pytanie o cenę jego usług szeroko opisał swoja niesamowitą ofertę na koniec rzucając bombę, która miała nas przekonać do skorzystania z jego usług nie bacząc na koszty: ma on szwagra, który napisał pracę magisterską z antropologii. A on przeczytał tą pracę, a nawet kilka książek swojego szagra.
Zrobiło to na nas olbrzymie wrażenie, może nie do końca takie, jakiego się spodziewał, ale zawsze. Gdy podał jakąś absurdalnie wysoką cenę powiedzieliśmy, że się zastanowimy a Longin zapytał smsem znajomych, którzy bawili w B jakiś czas przed nami jakiego przewodnika mieli oni. Bardzo gorąco polecili pewnego Vincenta, o którego pytać trzeba w hostelu naprzeciwko. Rozpoczęliśmy kolejny quest: Znaleźć Vincenta.
W hostelu recepcjonista najpierw oznajmił, że nie ma telefonu, po czym gdzieś zadzwonił, z kimś porozmawiał i na koniec kazał nam przyjść rano bo Vincent zawsze rano siedzi przed tym hostelem. Czyż to nie sytuacja żywcem ściągnięta z jakiegoś RPG? :)

zdjęcia:  1-Google map, 2,3,4,5-ja, 6,8,9,-Kasz, 7-Magdalena

12.11.2012

Dzień 6 FLORES, Ende, Moni


„Wstaliśmy przed/o wschodzie słońca” od tej pory będzie się często powtarzać. Ale cóż, nikt nie mówił, że jedziemy na te wczasy odpocząć. 
Wczesnym rankiem byliśmy już na lotnisku, odprawieni w terminalu dla lotów krajowych i czekaliśmy na ogłoszenie naszego lotu i otwarcie bramki. Czekaliśmy... czekaliśmy... mijała godzina... i następna... kilka razy upewniając się, że samolot jeszcze nie odleciał stawaliśmy się coraz bardziej głodni. Na szczęście miałam jeszcze orzeszki z Polski, znalazła się suszona fasola i miętusy, do tego ruda i było całkiem znośnie na tej posadzce z indonezyjskiego pcv.
Po tym doświadczeniu zawsze zabierałam ze sobą do podręcznego plecaka dyżurne słodko-słone krakersy i karmiłam wygłodniałych współtowarzyszy w chwilach ograniczonego dostępu do pożywienia, czyli dość często.
instrukcja obsługi europejskiej wersji toalety na drzwiach wc

Było już dobre kilka godzin po planowej godzinie odlotu. W końcu pan z obsługi nas zawołał i ruszyliśmy na płytę lotniska zaciekawieni jak będzie wyglądał nasz podniebny rydwan. Samolocik był mały, ale wariat. Wystartował z wyciem silników i gładko polecieliśmy w stronę Flores. Po drodze było jeszcze międzylądowanie na jakiejś wysuszonej wyspie, gdzie wysiedli Hiszpanie, którzy z nami lecieli i zostaliśmy jedynymi białasami w samolocie.


Flores, Wyspa Kwiatów, dzięki Portugalczykom jedyna „katolicka” wyspa w największym muzułmańskim kraju świata. Obecnie w głębi lądu mieszkają katolicy wybrzeże za to zamieszkuje sporo muzułmanów. Ze wstrząsających ciekawostek: w 2003 roku odkryto tu nowy gatunek człowieka nazwany Homo floresiensis, jego przedstawiciele żyli na ziemi jeszcze co najmniej 12k lat temu. Do XIXw spotykany był na wyspie przez tubylców którzy nazywali go Ebu Gogo.

Dolecieliśmy na miejsce i pokrzepieni szklanką wody i suchą bułką, które to serwowano w samolocie, wyszliśmy na płytę lotniska w Ende. Było gorąco i parno, żar bił od nagrzanego asfaltu, ale widok zapierał dech. Stożki wulkanów porośnięte dżunglą, kwiaty i palmy. Prawdziwa dzikość panie. Weszliśmy do maleńkiego terminalu gdzie usiedliśmy czekając na bagaże i mając nadzieję, że nie zostały gdzieś po drodze. Taśma bagażowa była krótka i kończyła się przy wejściu do WC więc trzeba było zachować czujność i wykazać się refleksem, żeby nie wyciągać plecaka z toalety. Mieszkańcy Flores niżsi i ciemniejsi niż ci z Bali tłoczyli się za szklanymi drzwiami obserwowali nas przylepieni do szyby. Wyglądało to dość abstrakcyjnie, jak w filmie o zombi.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz obskoczyli nas właściciele taksówek. Naszym celem była wioska Moni, z której chcieliśmy się dostać na Kelimutu. Cena za dojazd tam wydawała się jednak zbyt wygórowana postanowiliśmy, że pójdziemy do centrum Ende coś zjeść a potem spróbujemy złapać jakiś tańszy transport. Po kilku kilometrach złapaliśmy mały lokalny autobus Bemo, który nas zawiózł do knajpy. Bemo ma magiczne właściwości rozciągania się. Pomieścił bowiem naszą szóstkę, plecaki, kierowcę plus dwóch chłopaków do obsługi i kilkoro ciągle zmieniających się pasażerów, a kiedy pierwsza do niego wsiadałam wydawało się, że sześć osób to max. Azjatyckie czary.
Centrum okazało się wymarłe, wszystkie sklepy pozamykane na głucho. Restauracja do której dotarliśmy, znaleziona w jedynym słusznym [bo dosłownie jedynym] przewodniku po Indonezji i wychwalana tam pod niebiosa na szczęście była otwarta. Jak większość miejsc, które się w tej księdze znalazły podniosła ceny dla turystów do absurdalnej wysokości w stosunku do tego, co miała do zaoferowania. To był ostatni raz, kiedy kierowaliśmy się przewodnikiem w celu znalezienia czegokolwiek.


Po takim sobie posiłku rozpoczęliśmy kolejny quest: poszukiwanie transportu do Moni w rozsądnej cenie. Po drodze odkryliśmy kolejne pyszne danie, Terang Bulan. Słodki, gruby naleśnik wypełniony wiórkami kokosowymi i orzeszkami zdobył nasze żołądki.
Czas mijał, wieczór się zbliżał a my wciąż byliśmy w Ende. Na szczęście sympatyczne i znudzone dzieciaki przejęły się naszym losem i okazało się, że jedna taka zna kogoś, kto ma znajomego, który ma Bemo i może nas zawieść za tyle, ile proponujemy. Super.


Wsiedliśmy do Bemo, który prowadził chłopak, po przyjrzeniu się góra piętnastoletni, wspierany przez swoich młodszych kolegów. Zapodali grubą muzę i ruszyliśmy w drogę.
Zrobiło się ciemno, kierowca Bemo musiał wybrać między słuchaniem muzyki a włączeniem świateł. Długo się zastanawiał i jechaliśmy drogą wijącą się serpentynami po stromym zboczu w zupełnej ciemności. Chłopaki w miarę upływu czasu traciły animusz i widać było, że chcą jak najszybciej zakończyć przygodę. Przez całą drogę mijaliśmy roboty drogowe, które w nocy trwały w najlepsze. Jakimś cudem mijaliśmy olbrzymie koparki, przejeżdżaliśmy za walcem po świeżo wylanym asfalcie. W ciemnościach widać było tylko migające światła i pewnie - na szczęście - nie byliśmy świadomi tego co się tam dzieje.


Po kilku godzinach dojechaliśmy do Moni, zmęczeni i wytelepani solidnie. Była to niewielka wioska, w której wynajęliśmy pokoje w pierwszym hostelu do którego weszliśmy.
Mimo tego, że jedynym przedstawicielem insektów była modliszka siedząca na progu pokoju, nad łóżkami zawieszone były firanki-moskitiery w kwiatki, pamiętające pewnie pierwszego podróżnika nocującego w tym hostelu w zeszłym stuleciu.


Z właścicielem kurortu, który miał tylko dwa zęby ale za to były to zęby długie i solidne, umówiliśmy się, że załatwi nam transport na wulkan. Przed wschodem słońca, który chcieliśmy zobaczyć już na górze. Moni położona jest około 600m n.p.m. u podnóży wulkany Kelimutu o wysokości 1645m n.p.m.. Było zimno i tym razem codzienny prysznic w lodowatej wodzie (chyba zapomniałam wspomnieć, że przez całą podróż ani razu nie wzięliśmy gorącego prysznica) nie należał do przyjemności, a herbata z imbirem wypita w jedynej w wiosce knajpce bardzo potrzebna.

11.11.2012

Dzień 5 BALI, Kuta Beach


 Ostatniego dnia na Bali Pawelsky pojechał na nura, a my postanowiliśmy dać odpocząć naszym wymęczonym przez skutery pośladkom i wybraliśmy się na plażę. Maciej wypożyczył deskę i na plaży zorganizował szybki kurs surfing for dummies. Po teorii przyszedł czas na praktykę. Nikt nie zginął i reszta dnia upłynęła nam na błogim lenistwie, i wygrzewaniu się na ciemnym piachu.


Wieczorem zanieśliśmy nasze ciuchy zawinięte w tobołki do pralni, gdzie zostały uprane, wysuszone i wyprasowane. W Indonezji co prawda nałożony ciuch świeżość i pierwotny kolor traci bardzo szybko, ale dla tych kilku minut poczucia czystości warto było.
Magdalena zaciągnęła wszystkich na sesję balijskiego masażu. Nie jestem koneserką i nie wiem, czym się różni od innych masaży. Wyglądało to mniej więcej tak: za zasłonką trzeba się było rozebrać do bielizny i położyć na leżance. Petit masażystka o małych ale silnych dłoniach zapaśnika nacierała olejkiem a potem ugniatała, ściskała i opukiwała po kolei wszystkie mięśnie co jakiś czas pytając, czy "wszystko okeeej?" Wtedy z rozwałkowywanego i bezwładnego ciała trzeba było wydać głos „okeeeej”. Żeby dosięgnąć i odpowiednio przycisnąć np. plecy musiała włazić jak małpka na leżankę i na mnie. Całkiem zabawne ale i mocno relaksujące doświadczenie. Po wszystkim miałam wrażenie, że zamiast chodzić unoszę się kilka centymetrów nad ziemią.
Był to dzień beztroskiego lenistwa i nic nie zapowiadało szalonych i mrożących krew w żyłach przygód, które wydarzyły się później...


Fota 1 by Longin, Bali dog mój

10.11.2012

Dzień 4 BALI, Kuta, Celuk Village, Mas Village, Ubud

Skoro świt wybrałyśmy się z Magdą i Kasz, jak prawdziwym kobietom przystało, na targ. Nakupowałyśmy mniej, bardziej, lub wcale nam nieznanych owoców i wróciłyśmy z łupem do hostelu. Wreszcie pro nóż Pawelskyego się do czegoś przydał. Ja przy pierwszym podejściu do obierania mango prawie odcięłam sobie kciuk. Na szczęście Magdalena o dużo wyższym levelu kuchennego doświadczenia przejęła narzędzie zbrodni i fachowo sfiletowała wszystkie owoce. Najsmaczniejszy okazał się salak zwany też wężowym owocem, pewnie ze względu na piękną skórkę przypominająca skórę gada. Smakuje jak połączenie liczi i jabłka.

 

Po śniadaniu wsiedliśmy na skutery i pognaliśmy w stronę Ubud do sanktuarium w Świętym Małpim Lesie (Sacred Monkey Forest Sanctuary). Po drodze minęliśmy Celuk, wioskę artystów wykonujących biżuterię ze złota i srebra. Na chwilę zatrzymaliśmy się w Mas, gdzie podziwialiśmy kunsztowną robotę bailjskich rzeźbiarzy.

Rzemiosło artystyczne w Europie będące w zaniku tu ma się dobrze, rozkwita i ewoluuje. Nie ma prowizorki i oszczędzania na materiałach. Meble, niesamowite bramy, okiennice i rzeźby są najwyższej próby. Gdyby ceny transportu nie były tak wysokie niewątpliwie miałabym już rzeźbioną bramę zamiast drzwi do łazienki, okiennice w kwiaty i dwumetrowego Garudę w przedpokoju.


W Świętym Małpim Lesie znajdują się trzy świątynie:
Pura Dalem Agung (Świątynia Wielki Pałac).
Holy Bathing Temple (Świątynia Kąpielowa) ze strukturą trzech mandali. Utama Mandala znajduje się w północnej  części świątyni i reprezentuje obszar bóstw. Madya Mandala znajduje się w centrum świątyni i reprezentuje obszar uczniów bóstw. Na samym końcu mieści się Nista Mandala, jest to szczególne miejsce kąpieli dla "zwykłych" ludzi.
Pura Prajapati, świątynia przeznaczona do pogrzebów i kremacji położona blisko cmentarza.


W Świętym Małpim Lesie jak sama nazwa wskazuje mieszka mnóstwo małp. Zwane długoogoniastymi makakami nie są tak zadziorne jak ich koleżanki z Uluwatu. Pewnie dlatego, że spasione bananami przez turystów ledwo mogą się ruszać.


Małpie sanktuarium zrobiło na mnie największe wrażenie ze wszystkich indonezyjskich świątyń, które widzieliśmy. Dżungla, w której z olbrzymich drzew zwisają długie liany, huśtające się na nich makaki.


Świątynie wydają się powoli pożerane przez dżunglę. Mimo sporej ilości turystów czuć niesamowitą atmosferę i aurę tego miejsca. Zwłaszcza, że ludzie przechodzą jakby falami. Wchodząc w jakiś wąski przesmyk znajdujemy się nagle sam na sam z posągami bogów i demonów bacznie obserwującymi nas spod obrośniętymi porostami powiek.


Znikąd pojawia się małpa i szczerząc zęby śmieje, jakby wiedziała, o czym człowiek w danej chwili myśli.


Magia połączenia fauny, flory i sacrum, niedostępna w naszej szerokości geograficznej.


Na obiad wróciliśmy do Ubud, dla mnie najbardziej europejskiego indonezyjskiego miasteczka w którym byliśmy. Wrażenie to psuje jednak wizyta w toalecie restauracji. Komórka na tyłach lokalu z dziurą w ziemi i obowiązkowym wiadrem z nabierakiem.
Po chwili zastanowienia jednak można dojść do wniosku, że człowiekowi do załatwienia nagłej potrzeby dziura w ziemi wystarcza aż nadto, cała reszta to zwykła fanaberia.
W jednym z wielce artystycznych sklepików Maciej kupił sobie uroczą koszulkę z uśmiechniętym Bali-dogiem i pojechaliśmy dalej.


Tym razem bez planu puściliśmy się przez wsie i pola ryżowe pnącą się w górę drogą. Robiło się coraz zimniej, więc ubieraliśmy na siebie kolejne warstwy ubrań. Po wykorzystaniu wszystkiego co zabraliśmy ze sobą wyglądaliśmy przekomicznie zawinięci w kurtki i chusty, w legginsach, i skarpetach wciśniętych w japonki.
Mijaliśmy kolejne prześliczne wioski, pola ryżowe z pracującymi na nich ludźmi w stożkowatych kapeluszach brodzącymi po kolana w błocie. Wszyscy uśmiechali się i pozdrawiali, zwłaszcza dzieciaki dokazując i machając radośnie.
Przejeżdżaliśmy przez dżunglę oddzieleni od niej tylko fragmentem asfaltu a nasze skutery rzęziły wspinając się mozolnie w górę i udawały, że mają hamulce zjeżdżając w dół.
W pewnej chwili mieliśmy dylemat, czy zawrócić i podążać znajomą drogą do Kuty, czy zdać się na łaskę duchów opiekujących się naszymi zmaltretowanymi skuterami i jechać dalej, ku białym plamom na naszej mapie. Pojechaliśmy oczywiście dalej. I było pięknie.
Bogowie nam sprzyjali, bo jakimś cudem dojechaliśmy do znajomych terenów skąd prowadziła już prosta droga do naszej uroczej Kuty.