18.12.2012

Dzień 15 LOMBOK Kuta wodospady Benang Stokel i Benang Kelambu

Plan na dziś: wodospady. W tym celu wynajęliśmy skutery i posiłkując się narysowaną nam poprzedniego dnia przez barmana mapą oraz wskazówkami uczynnej Mammy i jej chłopaków wyruszyliśmy w drogę. Zahaczyliśmy jeszcze o kolorowy targ pełen warzyw, owoców, ryżu, przypraw, dziwnych gąbek i glutów.



Mieli niezły ubaw z nas robiących zdjęcia. Nie dziwię się, jakby ktoś przylazł i robił zdjęcia jak kupuję ziemniaki w warzywniaku też bym się z niego śmiała.


Sprzedawca bananów strzelił foha, że sfotografowałam babcię z naprzeciwka a nie jego. Naprawiłam więc swój karygodny błąd. Pan profesjonalnie zapozował, uroczo komponując się ze swoim elegancko wyeksponowanym towarem:


Autostrady na Lomboku wyglądają lepiej niż te w Polsce, ale za to boczne drogi to mordercy półdupków. Przejeżdżaliśmy przez kolejne wsie i miasteczka wciąż gubiąc drogę. Na szczęście mieszkańcy byli bardzo pomocni. Sami zatrzymywali się i pokazywali nam którędy jechać. Nawet kiedy nie znali angielskiego i nie mogliśmy się dogadać, stawali przy nas z zafrasowaną miną drapiąc się w głowę i mamrocząc coś po indonezyjsku.
Jechaliśmy powoli zostawiając za sobą cywilizację, droga coraz bardziej dziurawa przestała w końcu udawać asfaltówkę. Dookoła rozciągały się tarasy ryżowych pól, szumiały palmy. W końcu dotarliśmy do ogromnego parkingu pełnego skuterów. Pełni złych przeczuć zapłaciliśmy za wejście i ruszyliśmy w górę między straganami z jedzeniem. Wodospad Benang Stokel był olbrzymi, woda spadała spomiędzy zielonych liści porastających zbocze.


Okazało się jednak, że o moich marzeniach o kąpieli w strugach wody mogę zapomnieć. Otaczały nas szkolne wycieczki muzułmańskiej młodzieży. Dziewczyny oczywiście siedziały jak kołki pozawijane w szmaty a chłopaki taplali się w wodzie.
Był jednak drugi wodospad Benang Kelambu, do którego droga była dość ciężka. Prowadziła przez las porastający strome zbocze. Sucha ziemia usuwała się spod stóp, ślizgaliśmy się na liściach i śmieciach. Szliśmy jednak dalej wspinając się po osuwającym się zboczu w nadziei na kąpiel. Po drodze spotkaliśmy się z eskalacją miłość i zachwytu indonezyjskich gimnazjalistów. Zrobiono nam mnóstwo zdjęć, ci bardziej nieśmiali z podpierdółki, śmielsi pozowali razem z nami. Sympatyczne dziewczyny poczęstowały nas owocami. W końcu naszym oczom ukazał się Benang Kelambu, wodospad jeszcze bardziej spektakularny od poprzedniego.


 I niestety również był pełen młodzieży, więc moje nadzieje na taplanie się w kaskadach pierzchły. Longin, Kasz i Maciej wskoczyli do wody. Kasz w ciuchach, faceci cwaniacy w spodenkach kąpielowych. Mi i Magdzie nie uśmiechał się powrót w mokrym ubraniu a Pawelsky strzelił foha, że nikt przed naszym przyjazdem nie posprzątał. Trudno zrozumieć takie podejście lokalesów. Taka miejscówka zasypana śmieciami, co skutecznie zabijało cały urok otoczenia. Przyjazny koleś z obsługi zapytał nas o wrażenia, gdy stamtąd wychodziliśmy. „Bardzo pięknie, tylko koszmarny syf.” „No tak, ale przecież sprzątamy co tydzień”. Hm.

 To nie żaden głupi Instagram, tylko naprawdę były tam takie romantyczne wodospadowe tęcze

Wracając zatrzymaliśmy się na polu ryżowym. Usiedliśmy sobie na jednym z wałów, usypanych z ziemi i oddzielających od siebie poszczególne tarasy. Panował tam niezwykły spokój, słychać było tylko szum płynącej wody i kwilenie jakiegoś ptaszka. Wiatr lekko poruszał liśćmi strzelistych palm. Zjedliśmy lunch w ciszy i spokoju obserwując jak rośnie ryż.


Jechaliśmy dalej, drogę zablokował nam kolorowy korowód. Wesele we wsi. Państwo młodzi, rodzina, przyjaciele i reszta weselników idą na miejsce imprezy, do marszu przygrywa im mobilna orkiestra.



 


Wmieszaliśmy się w tłum robiąc zdjęcia, wymieniając uśmiechy i pozdrowienia. Panna młoda miała minę jakby szła na badanie okrężnicy, matka trzymała ją mocno za rękę. Może, żeby nie uciekła. Przystojny pan młody ze stoickim wyrazem twarzy palił papierosa.


Zostaliśmy zaproszeni na imprezę, a jakże, jednak pojechaliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej, w innej wsi natknęliśmy się na kolejny marsz weselny. Potem kolejny. Chyba był to jakiś indonezyjski szczęśliwy dzień z literą r, czy coś w tym stylu.


Do Kuty, przez te weselne przestoje wróciliśmy w nocy, głodni straszliwie. Najpierw zatrzymaliśmy się przy wózku  z plackami, zamówiliśmy przepysznego terang bulan, po czym pojechaliśmy na obiadokolację do baru, gdzie na oko było najwięcej ludzi. Drużyna zamówiła długo wyczekiwany tom yum. Orgia smaków, stołowaliśmy się tam do końca pobytu na Lomboku.

Zdjęcia: 1,2,10,12 - Kasz, 8 - Pawelsky, 3,11,13 - Magddalena, 4-7,9 - ja

13.12.2012

Dzień 14 LOMBOK Kuta

Po 24 godzinach w podróży wysiedliśmy na kolejnym parkingu, zostaliśmy przejęci przez kolejnego naganiacza i wsiedliśmy do kolejnego małego autobusu.
Jak się człowiek musi namęczyć na tych wczasach żeby odpocząć.
Kuta (tak, ta sama nazwa miejscowości co na Bali. Indonezyjczycy nie mają tyle fantazji do nazywania miast co Tajlandczycy) to niewielka miejscowość aspirująca do bycia kurortem dla zagranicznych, kichających pieniędzmi turystów. I pewnie będzie. Za jakieś parędziesiąt lat na szczęście. Na razie wszędzie widnieją tablice z ofertą sprzedaży terenów pod hotele itp.

Lombok oprócz niezaprzeczalnych plusów, jakimi jest oszałamiająca przyroda, białe plaże i fale jakby produkowane specjalnie pod surferów ma dwa wakacyjnie istotne minusy: religię, która zabrania korzystania z kusych strojów powszechnie uważanych za wakacyjne i ogólnie panujący syf. Jest to jedno wielkie wysypisko. Na poboczach, na polach, w lesie, w wodzie, wszędzie walają się śmieci, niektóre domy wyglądają, jakby wybudowano je na stercie odpadów. Może wynika to z tego, że kiedyś wyrzucane przez tubylców liście i skórki owoców szybko się rozkładały a folia i plastik nie. Ale przecież mieli sporo czasu, żeby to zauważyć. Kocham Indonezję miłością wielką, ale tego Lombokczykom nie mogę wybaczyć.
Na  Bali czy Flores nie było tego problemu na tak dużą skalę. Nawet najbiedniejsze domki były czyste a podwórka zamiecione.

Zamieszkaliśmy w domku na wybrzeżu. Umowny płotek oddzielał nasze piaszczyste podwórko od reszty plaży. Nocami słychać było szum Oceanu Indyjskiego i tubylców śpiewających karaoke. Naszą gospodynią była starsza, przesympatyczna pani zwana przez nas Mammą. Prowadziła ona też sklepik, a po posesji pałętali się ciągle jacyś faceci, jej synowie, mąż czy inna rodzina, kto tam wie. Codziennie rano przygotowywała nam kawę i naleśniki z bananami na śniadanie. Najlepsze, jakie do tej pory jedliśmy, a po tych dwóch tygodniach mogliśmy się już nazywać ekspertami od indonezyjskich banana pancakes.


Przebraliśmy się w jedne z nielicznych czystych ciuchów, które nam zostały. Mówiąc czyste mam na myśli takie, z których po ruszeniu nie unosi się rudy pył i poszliśmy oglądnąć sobie Kutę. Domy i baraki kryte blachą i strzechą, palmy i łyse, wyżarte przez szare krowy połacie ziemi. Sklepiki z pamiątkami, sztuką i lokalnymi wyrobami tkackimi.
Po drodze znaleźliśmy pralnię, gdzie pani obiecała nam czyste i wyprasowane ubrania. (Gdy odbieraliśmy ciuchy na drugi dzień okazało się, że rozumie przez to wypłukane w mydlinach i wysuszenie na płocie. Ale przynajmniej kurz z nich nie leciał i nie brudziły rąk.)
Kupiliśmy sobie na śniadanie wędzone ryby na patyku i obraliśmy kurs na plażę.
Woda w kolorze perłowego lazuru, białe kuleczki piachu, pusta plaża po której biegały tylko watahy psów i dzieci.
 Plażowy piasek w formie kilkumilimetrowych kuleczek, (chodziło się po tym koszmarnie) a na nim wąż morski, który nie zdążył na odpływ, fajtłapa r.i.p.

Lombocki sposób na znalezienie dzieciom zajęcia: dajemy dziecku do łapek kokosa, bransoletki czy inne takie bzdety i wypuszczamy na plażę. Łażą tam sobie cały dzień taplając się w wodzie i zaczepiają turystów. Same plusy w porównaniu do polskiego modelu wychowawczego: nie trzeba inwestować w sprzęt komputerowy, dzieciaki znają perfect języki obce, są wybiegane, zdrowe i co najważniejsze zmęczone pod koniec dnia.
Dopadło nas takie stado: najpierw psów, zwabionych zapachem ryby. Magdalena jak zwykle rozczuliła się nad ich obgryzionymi uszami. Bo jak wiadomo wataha psów terroryzująca wszystkie inne zwierzęta naokoło i walcząca ze sobą składa się z biednych, szukających miłości fafików.
Potem dzieci. Niejeden sales manager mógłby uczyć się od nich technik sprzedaży. „No, thanks” nie działa, ignor nie działa, nic nie działa, masz kupić bransoletkę i koniec. Mylił by się jednak ten, kto sądzi, że zapłaci za jedną czy dwie i kupi sobie za to spokój. Nic z tego, mali sprzedawcy wychodzą z założenia, że jak już kupiłeś u kolegi to na pewno kupisz też u niego. Całkiem zabawne przez pierwsze pół godziny.


Popływaliśmy trochę w tym przecudnym lazurze, ale zaczął się odpływ.


 Z Kasz i Maciejem wzięliśmy nasze pro aparaty fotograficzne i brodząc w płytkiej wodzie, która odkrywała podwodne formacje, poszliśmy przed siebie w poszukiwaniu ciekawych plenerów.

Maćkowy przecool TLR, zwany pieszczotliwie chlebakiem

 Ze wzgórza przed nami zeszło stado małp. Wyciągnęłam aparat, cóż to było by za zdjęcie. Nagle jednak rozległo się szczekanie i banda głupich psów przegoniła małpy.


W oddali widać było olbrzymie fale rozbijające się o skały, Maciej poszedł dalej, by je obejrzeć z bliska, ja z Kasz wracałyśmy do domku. Po drodze mijałyśmy tubylców zbierających owoce morza w płytkich kałużach powstałych po cofnięciu się wody.


Słońce zaszło za wzgórza, zapadł zmrok. Maciej też w końcu wrócił, z utopionym iPhonem i dziurą w nodze.
Pociągnęliśmy dalej temat ryby i udaliśmy się do eleganckiej restauracji na tuńczyka. Siedzieliśmy przy stole wystawionym na plaży, romantycznie migotały płomyki świec i kolorowe lampiony na drzewach dookoła. Przypałętali się nasi mali znajomi, sprzedawcy bransoletek i zaczęli bawić z nami w berka. W oddali słychać było kogoś mordującego lokalny przebój na karaoke. Wtórował mu pies siedzący nieopodal nas, wyjąc do księżyca.
W końcu, głodni jak mój były jamnik mieliśmy wrażenie, że trwało to wieki a nie pół godziny, na stół wjechał tuńczyk. Jego homeopatyczna ilość polana była suto kolorowym owocowym sosem. Podręcznikowy przykład jak to w knajpach maskują smak nieświeżej ryby. I faktycznie mięso pamiętało kilka wschodów i zachodów słońca, ale cała reszta była bardzo smaczna.
Odgłosy z imprezy karaoke brzmiały kusząco, ale zmęczenie dało o sobie znać i poszliśmy spać. Do prawdziwych łóżek. Ach.

focie: 1,2,3,5 - moi, 4,6 - Kasz

5.12.2012

Dzień 13 przeprawa FLORES, Labuan Bajo, LOMBOK, Kuta

Wczesnym rankiem pożegnaliśmy śliczny hostel, kupiliśmy zapasy na podróż i poszliśmy do portu. W planie mieliśmy płynięcie promem, jazdę ekskluzywnym (tak, tak) autobusem, znów płynięcie promem i jazdę autobusem do miejsca docelowego czyli Kuty na Lombok.

Doszliśmy do olbrzymiego promu który miał nas przewieźć przez pierwszy etap podróży. Przeszliśmy przez dolny pokład na który wjeżdżała właśnie mangowa ciężarówka pełna bananów i wpędzane były wielkie, czarne świnie. Zdziwiło nas to, bo jak wiadomo muzułmanie mają alergię na te urocze zwierzaki.


Sporo samochodów w Indonezji, od osobowych po ciężarówki pomalowanych były w obrazki z mang albo obklejone wizerunkami biuściastych blondynek i tirów.


Po schodach weszliśmy na pokład przeznaczony dla pasażerów. Przy wejściu umieszczony był kontuar baru, za nim w rzędach przytwierdzone były krzesełka. Za krzesełkami był podest pokryty wykładzina na którym spało lub siedziało już kilkoro ludzi.
Wycieczka postanowiła umościć sobie legowisko na podeście, ja się wyłamałam i poszłam na krzesełka przy oknie. Nie lubię wykładzin. Ble. Wzięłam od Pawelskiego Playstation i włączyłam sobie grę z łysym panem o głosie Bogusława Lindy, którego głównym zajęciem było tłuczenie potworów. Pierwszym był Kraken, co dało mi wiele radości. Nagle poczułam łypiące mi zza ramienia kilka par małych oczek. Pojawili się mali fanboje gier komputerowych i kibicowali mi w ratowaniu świata od zagłady, czy co tam się w tej grze robiło.

Dwie godziny później prom wreszcie odcumował i w końcu wyłączono muzyczkę, jeden kawałek drumm&bass puszczany na okrągło.


Wyszliśmy na otwarty w końcu górny pokład, gdzie w doniczkach rosły sobie kwiatki a pranie suszyło się na sznurkach. Kolejne osiem godzin prom pełzł do miejsca przeznaczenia. Nie było nawet urozmaicenia pod postacią zmieniających się widoków bo płynęliśmy tak wolno, że krajobraz stał w miejscu.


Z nudów zwiedziłyśmy wszystkie pokłady, a nawet zaprosił nas do sterówki sam kapitan, który niewątpliwie musiał wykazywać się godną podziwu cierpliwością w takiej robocie.


W końcu dopłynęliśmy na Sumbawę witani pieśnią muezzina i okrzykami tubylców.


Wyszliśmy na suchy ląd i poszliśmy za tłumem w poszukiwaniu naszego Bus Malam Exclusive Class.


Nie ma jednak tak łatwo, zapakowali nas najpierw do małego lokaleskiego busa, który miał nas dowieźć do parkingu BMEC. Jak to w Azji, ludzi wsiadło dwa razy więcej niż teoretycznie jest to możliwe. Ja usiadłam za kierowcą, obok którego zmieściła się jeszcze czteroosobowa rodzina. Bosz, straszne to było. Co prawda krajobrazy przesuwające się za oknem było przepiękne, tamtejsza przyroda zapiera dech, co jeszcze nie raz pewnie powtórzę. Tak piękne, że trudno czasem uwierzyć, że prawdziwe. Siedziałam złożona jak scyzoryk i dolna część ciała bolała jak diabli, nie dało się zmienić pozycji przez dwie godziny. Co dwadzieścia minut ktoś wyciągał papierosa i wtedy reszta lokalesów w geście solidarności robiła to samo, smród koszmarny. Co jakiś czas też na drodze kończył się asfalt i wtedy do autobusu wpadały rude kłęby pyłu ujednolicające kolor naszych i tak już mocno sfatygowanych ubranek.


W Indonezji nie ma zwyczaju picia alkoholu, żadnych pijaczków i wionących etanolem żuli, awantur czy pijackich burd. W Polsce człowiek tak się do tego przyzwyczaja, że uznaje za normalne i dopiero po powrocie z kraju gdzie tego nie ma widać, na jaką skalę występuje to u nas i jak jest patologiczne. Za to w Indonezji wszyscy faceci palą papierosy. Nie dotarła tu jeszcze zachodnia moda na niepalenie czy też ostrzeżenia jakim papieros jest złem.
Tatuś rodzinki siedzącej przede mną trzymał małego, śpiącego dzieciaka na kolanach osłaniając mu buzię przed słońcem. Uroczo. Ale jak miał ochotę na papierosa to trzymał zapalonego kilka centymetrów przed nosem berbecia.
Dotarliśmy do celu. Kierownik indonezyjskiego pekaesu sprawdził nasze bilety, zapisał na liście, dostaliśmy chwilę na zjedzenie obiadu i wreszcie mogliśmy wsiąść do naszego pięknego Bus Malam Exclusive Class. Na bilecie wielkimi pogrubionymi literami napisano, że jest w nim toaleta.
„Pewnie z wiadrem i nabierakiem haha” tak sobie zażartowałam. „Pewnie tak” również zażartowała reszta wycieczki.
Mieliśmy miejsca z tyłu autobusu, przy toalecie, w której, a owszem, stało wiadro pełne wody i nabierak. Przy pełnej wertepów drodze którą jechaliśmy nie mam pojęcia jakim cudem to ustrojstwo tam się utrzymało i nie zatopiło pojazdu. Pewnie jakaś azjatycka magia.
Sam autobus wyglądał tak, jakby swoje pierwsze życie przeżył dajmy na to w Niemczech, potem dostali go w darze Polacy i kiedy przestał spełniać już nawet nasze normy sprezentowaliśmy bus Indonezyjczykom. Jedyne co było w nim fajne to rozkładane fotele. Siedzieliśmy z Longinem w ostatnim rzędzie przed wyjściem i maksymalny kąt rozwarcia naszych wynosił jakieś 200°. Exclusive dla jogginów.
Jechaliśmy. Znów włączyłam sobie audiobook, tym razem książkę o wściekłym psie ludożercy, która wraz z telepaniem się autobusu ululała mnie do snu.
Po jakimś czasie obudzili nas na obiad w szopie o północy. Każdy dostał kupon, który można było wykorzystać na porcję ryżu z jajkiem i warzywami, albo na skorzystanie z toalety w tymże przybytku. Jechaliśmy dalej, już bez przystanków. Obudziłam się jeszcze raz, kiedy autobus płynął promem, potem już nie było żadnych atrakcji i o poranku nasze stopy pierwszy raz dotknęły Lomboku.

Zdjęcia: 4,5,7 - Magdalena, reszta ja, 1 podkład Google Map

2.12.2012

Dzień 12 rejs KOMODO, FLORES, Labuan Bajo

  soft kitty, warm kitty, little ball of fur... sleepy kitty, happy kitty, purr, purr, purr

Wstaliśmy akurat na czas, by podziwiać wschód słońca. Zdecydowanie od podziwiania wschodów słońca wolę je przesypiać, ale tym razem było dobrze. Nieczęsto zdarza mi się obserwować budzący się do życia świat z łóżeczka na środku morza, na końcu świata.


Tego dnia czekał nas ciąg dalszy zabawy ze smokami. Na Kanawie wybraliśmy dłuższą trasę trekkingu przez terytorium waranów i była to dobra decyzja. Dużo ciekawsza i bujniejsza flora i fauna niż na Rince. Tym razem wyciągnęłam bezczelnie aparat i robiłam zdjęcia, a nawet film. Tak w ramach protestu przeciw dojeniu turystów.
Tutejsi Rangersi mieli fachowe mundurki i identyczne kijaszki jak ci na Rince. Przed wyjściem w teren uraczyli nas jeszcze opowieścią o niemieckim turyście, który odłączył się od grupy i za karę został zeżarty przez warany. Tylko but po nim został. Taka historia z morałem.
Pierwszym waranem którego zobaczyliśmy był bejbi smok, który siedział w dziupli suchej palmy.


Chował się przed mamusią i resztą rodzinki, która z chęcią by go zjadła na śniadanie. Spotkaliśmy po drodze kilka dorosłych waranów śpiących w krzakach i jednego olbrzyma, który wyszedł nam na przeciw. Usunęliśmy mu się jednak grzeczne z drogi i przeczłapał obok. Podobno o poranku są najbardziej agresywne. Jeżeli tak to nieźle potrafią tą agresję zamaskować leżąc bez ruchu i łypiąc oczami.


Kwiaty storczyków zwieszały się z drzew, na innych rosły dziwne, kuliste owoce.


Dookoła dreptały dzikie kurczaki a nad nami fruwały białe papugi. Wśród drzew leżał jeleń z odłamanym rogiem, inne, niewybrakowane biegały po zboczach gór. Było sporo białych, waranich kup. Jak nam wytłumaczył Ranger warany zjadają upolowaną zwierzynę w całości, nie wykluczając kości, dlatego ich odchody są białe od wapnia.


Zamarudziliśmy trochę i mieliśmy problem z odpłynięciem z wyspy bo przypływ, odpływ czy inna cholera nam przeszkadzała. Ale nasi pro żeglarze dali rade i wypłynęliśmy na pełne morze zmierzając w kierunku manta point..
Wskoczyliśmy do wody, niestety manty się na nas wypięły. Widziałam za to pierwszy raz w życiu raję.
Weszliśmy z powrotem na łódź. Wskoczyliśmy z dziobu do wody.

 Kasz się rozmyśliła w połowie skoku i postanowiła polewitować nad wodą

Weszliśmy na łódź. Wskoczyliśmy. Weszliśmy. Wskoczyliśmy. Dostaliśmy z liścia od meduzy. Było pięknie.

 Like a Boss

Pojawiły się meduzy i przypomniały dranie jak potrafią poparzyć. Popłynęliśmy na plażę otoczoną pięknymi rafami. Mnogość ryb, korali i różnego typu dziwadełek zapierała dech. Pojawiły się rekiny. Nieduże, rafowe, ale podobno też mogą zaatakować jak się je rozdrażni. Rekinów w środowisku naturalnym też nigdy wcześniej nie widziałam.
Potem wyszliśmy na brzeg i tam w płytkiej też pływały w klasyczny rekini sposób wystawiając płetwę grzbietową nad wodę.

Wszystko co dobre szybko się kończy, zbliżał się wieczór i musieliśmy wracać na Flores do Labuan Bajo. Wysiedliśmy na przystani, zarzuciliśmy toboły na plecy i bujającym się jeszcze od pokładu krokiem ruszyliśmy w poszukiwaniu wolnej kwatery. Udało się nam dostać pokoje w uroczym hostelu z białym patio pod dachem którego biegały gekony. Mają na łapkach przyssawki i nie przeszkadzało im zupełnie, że jedzą kolację do góry nogami. Siedzieliśmy jedząc migora i obserwując jak polują na komary i muchy pokonując grawitację. Do snu ukołysał nas drący się za oknem gekon. Nie było go widać bo schował się między warstwami daszku, ale słychać było jego śmiech i wołanie - „GE KOOO! GE KOOO!”. Żałuję, że nie nagrałam go sobie jako dzwonka do telefonu.


Zdjęcia: 1,6 - Maciej, ostatnie Kasz, reszta moi

28.11.2012

Dzień 11 RINCA rejs


Cóż to była za noc. Rano wszystko mnie bolało, bo piach wilgotny i twardy. W środku nocy zaczął się przypływ, czekałam tylko aż woda zacznie oblewać mi nogi bo plaża była bardzo wąska. Mnie tam mogłoby i zalać, lubię pływać, ale zmoczenia mojego aparatu bym nie przeżyła. Na szczęście zatrzymało się metr od nas. M&P poszli zanurać, reszta rozlazła się po wyspie na spacery snurki i takie tam w oczekiwaniu na łódź, która miała nas zabrać o 9.


Przeżyłam jeszcze chwilę grozy, kiedy poszłam myć zęby a tam na kranach zrobionych z bambusa siedziały osy wielkości kciuka i piły wodę. Uznałam, że nie będę im przeszkadzać, w końcu ja tu jestem gościem nie one i poszłam pod prysznic, również zrobiony z przeciętej łodygi bambusa. Z toaletą na szczęście nie szaleli i była normalna, ceramiczna miska.


Łódź przypłynęła. Wyglądała tak, jakby pamiętała czasy kiedy świat był jeszcze młody i niewinny. Drewniana, poobijana i obdrapana z pokładem przysłoniętym brezentowym daszkiem. Na szczęście była w miarę czysta i widać, że na swój sposób kochana. Wsiedliśmy i wyruszyliśmy zapolować na smoki.


Warany z Komodo żyją na północy Flores oraz na trzech wyspach: Komodo, Padar i Rincy, które leżą w granicach Parku Narodowego Komodo. Są to największe jaszczury na świecie. Gatunek ten podobno pochodzi z Australii i liczy sobie plus minus 4miliony lat. Osiągają długość do ponad 3m, ważą ok 150kg. Polują generalnie na wszystko co się rusza, także na siebie, gustują w bawołach.
Paszcza tego zwierzaka to siedlisko dla wielu chorobotwórczych drobnoustrojów i dzięki temu wystarczy jedno ukąszenie warana by zakażone nią zwierze zdechło. Taką wersję znamy i usłyszeliśmy ją od przewodników, ale nowe badania dowodzą [jaka fajna praca btw, badanie waranów, też taką chcę], że warany z komodo wytwarzają też jad. Nie wstrzykują go jednak, jak węże. Jest wydzielany z przestrzeni międzyzębowych i miesza się ze śliną.
Z innych ciekawostek -  mogą rozmnażać się przez partenogenezę. Bardzo feministyczne. Nie ma jednak sentymentów, o ile samica broni zaciekle swoich jaj, czego byliśmy świadkiem, to już wyklute maluchy są dla niej atrakcyjna przekąską. Słodziaszne zwierzątka.


Przypłynęliśmy na Rincę. Górzysta jak wszystkie wyspy Indonezji, rośliny wysuszone na wiór, szeleściły nam pod nogami opadłe liście. Poszliśmy kupić bilety.
Wszelkie bilety wstępów – to była jedna z rzeczy, które nas irytowały najbardziej. Bowiem w Indonezji dla turystów i tubylców są dwie różne ceny. I to nie jest różnica kilku procent. Nawet nie 100%. Po prostu dodają sobie do ceny dla lokalesów jedno zero i z 5000 szmat robi się 50 000. Not cool. Żeby móc wejść do granicach Parku Narodowego Komodo trzeba zapłacić za: bilet, podatek od biletu (u pana przy osobnym stoliku) przewodnika, możliwość robienia zdjęć. Za robienie filmu kwota była już absurdalnej wysokości. Zapłaciliśmy za jeden aparat, Maciej pełnił honory.
Przyszli nasi Rangersi dzierżąc rozdwojone kijki, pouczyli nas, że „dragons are wery dangerous” „If dragon attacks you, climb the tree” oraz „not guarantee”, że zobaczymy choć jednego warana. To „not guarantee” zostało jednym z naszych ulubionych wyjazdowych powiedzonek, bo każda atrakcja ze zwierzątkami, na którą kupowaliśmy bilet była „not guarantee mister”.
Doszliśmy do budynków restauracji, sklepu itp. Pod kuchnią postawioną na palach leżało pięć rozpłaszczonych w cieniu waranów.


 Focia, focia i weszliśmy do lasu.


Na wąskiej ścieżce widać było ślady łap i ogona warana. Kilkanaście metrów dalej dogoniliśmy młodego samca. Trudno jest wziąć na poważnie ostrzeżenia o zagrożeniu, które stwarzają te zwierzęta, kiedy się je widzi od tyłu, jak człapią na swoich krzywych łapkach kiwając się na boki.


Smok wszedł w krzaki a my poszliśmy dalej omijając kupy bawółów. Zatrzymaliśmy się przy gnieździe warana. Kilka dziur w ziemi przy których siedziała dwumetrowa mama waran. Ranger wytłumaczył nam, że samica wykopuje kilka gniazd, żeby zmylić inne smoki, które wyjadają jajka. I faktycznie, waran za którym szliśmy na drodze wyszedł z zarośli i zaczął przeszukiwać nory. Mama waran leżąca nieruchomo w krzakach w ułamku sekundy rzuciła się w stronę intruza. Ten odwrócił się na pięcie i zniknął w krzakach.


Szybkie bestie skubane, przypuszczam, że gdyby takie 150kg zaszarżowało na kogoś z nas to zdążylibyśmy tylko pomyśleć „ojej”. 
Jedyna bronią Rangersów były dwumetrowe, rozdwojone, zaostrzone, chude kije. Nie budziły mojego zaufania, nie wyglądały zbyt solidnie. Ale może Rangersi mają jakieś tajne techniki walki ze smokami i wbija się taki kij waranowi w oko, czy co.
Przeszliśmy cała trasę, widzieliśmy po drodze jeszcze kilka waranów. Leżały w krzakach łypiąc na nas zaspanymi oczkami.


W nagrodę, że byliśmy tacy dzielni popłynęliśmy na snurka. Łódź zatrzymała się blisko przepięknych raf i długo pływaliśmy oglądając morskie cuda. Spotkaliśmy nawet żółwia morskiego.
Podobno żółw wynurza się co 10 minut. Ten nasz leżał sobie na dnie, na głębokości ok 17 metrów i ledwo go było widać, pływaliśmy więc nad zestresowanym biedactwem, czekając aż wypłynie. W końcu nie wytrzymał i ruszył w stronę powierzchni machając szybko łapkami. Wynurzył łepek, wciągnął zapas powietrza i odpłynął w wielki błękit.


Wróciliśmy na łódź i zaczęliśmy płynąć w stronę kolejnych atrakcji. Koleś, który nam ja wynajmował na pytanie, czy będzie możliwość umycia się słodką wodą powiedział, że oczywiście. Ale z tego co zauważyliśmy, odpowiadał twierdząco na wszystkie pytania. Nie był to jednak problem, wbrew pozorom skóra po pływaniu i słońcu była bardzo przyjemna w dotyku, i cudownie pachniała.

Dopłynęliśmy do siedliska Kalongów, inaczej zwanych Flying Fox czyli po polsku rudawka malajska a po łacinie Pteropus vampyrus. Jak wszystkim wiadomo są to olbrzymie nietoperze, długość ich tułowia dochodzi do 40 a rozpiętości skrzydeł 170cm. Dnie tradycyjnie przesypiają na drzewach wisząc głową w dół a nocą ruszają na łowy, czy raczej owocobranie.


Dotarliśmy tam na jakąś godzinę przed zachodem słońca i zacumowaliśmy przy sporym skupisku drzew. Latało nad nim kilka sztuk, jednak w miarę jak słońce zniżało swój bieg pojawiało się ich coraz więcej. Krążyły nad Drzewami by w końcu jak na komendę ruszyć w stronę zachodzącego słońca.


Piękny to był widok, zwłaszcza nietoperzy przelatujących na tle księżyca w pełni jak w „Batmanie” Tima Burtona.


Na maszcie naszej łodzi usiadł kruk i zaczął krakać niczym mroczny zwiastun zagłady. W końcu mu się jednak znudziło i poleciał zwiastować zagładę na inne łodzie, których coraz więcej przypływało na miejsce cumowania, pechowcy przegapili spektakularny lot foxów. Zrobiło się tłoczno, zwłaszcza jedna łódź nazwana przez nas „różową landrynką”, kabinówka cała w tym uroczym kolorze, nie wykluczając zasłonek w oknach pływała, jakby sterowała nią pijana małpa i obijała się o sąsiadów.


Słońce schowało się za horyzont, zapadły egipskie ciemności, jak to w Indonezji o 18.30.


Posiedzieliśmy chwilę gadając o bzdurach, słuchając muzyki Longina i sąsiadów. Kapitan i załoga rozłożyli nam materace, kocyki i poduszeczki z falbankami. Po nocy na plaży było to królewskie łoże. Zasnęliśmy ledwo nasze głowy dotknęły falbanek pachnących praniem.

Zdjęcia: 1-3,9,11,12 Maja, 4-8 Maciej, 10 Magdalena

24.11.2012

Dzień 10 FLORES, Labuan Bajo, KANAWA

Wyspaliśmy się. Po śniadaniu, czyli wyśmienitej kawie oraz naleśnikach z bananami wyszliśmy załatwić parę spraw. Labuan Bajo, małe, brudne portowe miasteczko. Przyjechaliśmy tu tylko po to, jak większość innych włóczykijów, by wynająć łódź i płynąć dalej.
Plan był taki: wynająć łódź, która zawiezie nas na Kanawę, śliczną wyspę gdzie spędzimy noc w jakże hipstersko-egzotycznych łóżkach na plaży. Stamtąd popłyniemy w rejs na Komodo zobaczyć smoki.
Łatwo powiedzieć.
Ceny rejsów były zaporowe. Udało się za 500k od głowy za dwa dni, gdy ceny w większości przypadków przekraczały milion (bosz, Indonezyjczycy desperacko potrzebują denominacji, bo to aż nieekologiczne jest).
Poszliśmy do agencji wynająć łóżka na Kanawie. Nie ma. Możemy za to wynająć jakieś absurdalnie drogie bungalowy. Podziękowaliśmy dochodząc do wniosku, że popłyniemy na wyspę i tam się będziemy martwić, co dalej. Najwyżej się prześpimy na plaży. Będzie przygoda. Tak, śpimy na plaży, super pomysł. Zwłaszcza, że łazienki publiczne na wyspie dostępne są dla każdego.
Zapytaliśmy jeszcze faceta, u którego wykupiliśmy rejs, czy nikt nie będzie robił problemu. No problem, możecie spać gdzie chcecie.


Poszliśmy na przystań, gdzie wynajęliśmy łódź która miała nas zawieźć na Kanawę.
Od strony Flores zaczęły zbierać się ciemne chmury. Uciekaliśmy przed deszczem, którego zasłony widać było na horyzoncie. Zajmowały coraz większą część nieba, na szczęście po stronie od której się oddalaliśmy, przy wtórze pierdzenia łódkowego motorka. Po około godzinie dopłynęliśmy do celu, łódź przybiła do drewnianego pomostu.
Wysiedliśmy z naszym skromnym dobytkiem na plecach i ruszyliśmy w stronę suchego lądu.


Kanawa to niewielka wysepka, której właścicielami są Australijczycy i pewnie dlatego jak na Indonezję ceny bardzo wysokie. Bardzo sympatycznie zagospodarowana. Główny budynek z recepcją i restauracją, małe domki, namioty, i te zabawne łóżka na plaży. W środku wyspy stoi sobie góra, po której biegają kozy. Jałowy krajobraz, palm brak a są one jak wiadomo wyznacznikiem fajności małych bezludnych wysepek. Tyle. Miło, ale dupy nie urywa.

Zwaliliśmy graty na kupę i poszliśmy plażą oglądnąć sobie wyspę i znaleźć miejsce na biwak. Trwał odpływ, woda odkryła dużą powierzchnię skał i namorzyny.


Nie wiadomo było jak daleko podchodzi woda w czasie przypływu, który będzie w nocy i czy nie odetnie nam drogi do przystani, jeżeli odejdziemy za daleko. Z tego względu rozbiliśmy obóz niedaleko domków.
Deszcz na szczęście zgubił nas na morzu, niebo było zachmurzone, ale nie zapowiadało się na deszcz.


Słońce skryło się za horyzontem w feerii barw. Pawelsky, przygotowany na wszystko właściciel noża, trytytek i silver tape rozpalił ognisko.


Rozsiedliśmy się dookoła, wyciągnęliśmy kolację i zaczęliśmy jeść nasi.
„Nie można tu palić ogniska!” podeszło do nas pięciu chłopa, jeden z wiadrem wody zalał ogień. Szef ekipy zaczął zadawać pytania, co tu robimy, skąd jesteśmy, Przecież jak nam się coś stanie, to on za to będzie dopowiadać. Co nam się może stać na małej wyspie na środku morza i przed kim będzie odpowiadać nie umiał niestety powiedzieć. Chyba tylko atak Krakena mógł nam w tamtej chwili grozić.
W końcu Magdalena dała mu nr telefonu do kolesia, u którego wykupiliśmy rejs i powiedziała, żeby do niego dzwonił bo to on nam powiedział, że możemy spać tu na dziko. Magda i Paweł poszli potem wykupić nurkowanie i wyjaśnili sytuację u właścicielki wyspy. Chodziło głównie o to, że jak biwakujemy na dziko to ona na nas nie zarobi.


Było już późno, wyjący w tle agregat prądotwórczy/nabijacz powietrza w butle nurkowe (nie wiem dokładnie co, ale wyło jak diabli) skutecznie rujnował romantyczny nastrój.
Nie wiem, czy to taka codzienna atrakcja, ale skutecznie obniżała poziom komfortu, zwłaszcza, jeżeli ktoś przypłyną na wyspę na końcu świata, żeby zaznać ciszy i spokoju.

Zaczęliśmy mościć sobie legowiska, na wystających ściętych bambusowych łodygach podwiesiliśmy moskitiery. Nie było moskitów, ale widziałam sporego pająka uciekającego przed światłem pod kamień i wolałam się szczelnie zawinąć w siatkę, by nie obudzić się z nowym przyjacielem w moim plażowym łóżku. Przerzedziły się chmury i wyszedł księżyc. Była pełnia, świecił obłędnym białym światłem tak mocno, że przedmioty na plaży zaczęły rzucać cień. Woda zaczęła powracać na brzeg, morze szumiało coraz głośniej, jakby ktoś odkręcił kurek. Było magicznie i gdyby w tym momencie naprawdę pojawił się Kraken nikogo z nas by to specjalnie nie zdziwiło.


(...) Leżę na ciepłych krajach, na gorejącym równiku
i na jedwabnych poduszkach z różnobarwnego batiku...
Wyciągam ręce ku Tobie, w Twoją najsłodszą stronę
i czuję na rękach gwiazdy nisko nad nami zwieszone...
Ogarniam Cię splątanego w pochmurny namiot niebieski,
i spada niebo z hałasem, jak belki, wiązania, deski,
obrzuca nas półksiężycem, słońcem, obłoków zwojem -
i tak spoczywam - okryta niebem i sercem Twoim...