Cóż to była za noc. Rano wszystko mnie bolało, bo piach wilgotny i twardy. W środku nocy zaczął się przypływ, czekałam tylko aż woda zacznie oblewać mi nogi bo plaża była bardzo wąska. Mnie tam mogłoby i zalać, lubię pływać, ale zmoczenia mojego aparatu bym nie przeżyła. Na szczęście zatrzymało się metr od nas. M&P poszli zanurać, reszta rozlazła się po wyspie na spacery snurki i takie tam w oczekiwaniu na łódź, która miała nas zabrać o 9.
Przeżyłam jeszcze chwilę grozy, kiedy poszłam myć zęby a tam na kranach zrobionych z bambusa siedziały osy wielkości kciuka i piły wodę. Uznałam, że nie będę im przeszkadzać, w końcu ja tu jestem gościem nie one i poszłam pod prysznic, również zrobiony z przeciętej łodygi bambusa. Z toaletą na szczęście nie szaleli i była normalna, ceramiczna miska.
Łódź przypłynęła. Wyglądała tak, jakby pamiętała czasy kiedy świat był jeszcze młody i niewinny. Drewniana, poobijana i obdrapana z pokładem przysłoniętym brezentowym daszkiem. Na szczęście była w miarę czysta i widać, że na swój sposób kochana. Wsiedliśmy i wyruszyliśmy zapolować na smoki.
Warany z Komodo żyją na północy Flores oraz na trzech wyspach: Komodo, Padar i Rincy, które leżą w granicach Parku Narodowego Komodo. Są to największe jaszczury na świecie. Gatunek ten podobno pochodzi z Australii i liczy sobie plus minus 4miliony lat. Osiągają długość do ponad 3m, ważą ok 150kg. Polują generalnie na wszystko co się rusza, także na siebie, gustują w bawołach.
Paszcza tego zwierzaka to siedlisko dla wielu chorobotwórczych drobnoustrojów i dzięki temu wystarczy jedno ukąszenie warana by zakażone nią zwierze zdechło. Taką wersję znamy i usłyszeliśmy ją od przewodników, ale nowe badania dowodzą [jaka fajna praca btw, badanie waranów, też taką chcę], że warany z komodo wytwarzają też jad. Nie wstrzykują go jednak, jak węże. Jest wydzielany z przestrzeni międzyzębowych i miesza się ze śliną.
Z innych ciekawostek - mogą rozmnażać się przez partenogenezę. Bardzo feministyczne. Nie ma jednak sentymentów, o ile samica broni zaciekle swoich jaj, czego byliśmy świadkiem, to już wyklute maluchy są dla niej atrakcyjna przekąską. Słodziaszne zwierzątka.
Przypłynęliśmy na Rincę. Górzysta jak wszystkie wyspy Indonezji, rośliny wysuszone na wiór, szeleściły nam pod nogami opadłe liście. Poszliśmy kupić bilety.
Wszelkie bilety wstępów – to była jedna z rzeczy, które nas irytowały najbardziej. Bowiem w Indonezji dla turystów i tubylców są dwie różne ceny. I to nie jest różnica kilku procent. Nawet nie 100%. Po prostu dodają sobie do ceny dla lokalesów jedno zero i z 5000 szmat robi się 50 000. Not cool. Żeby móc wejść do granicach Parku Narodowego Komodo trzeba zapłacić za: bilet, podatek od biletu (u pana przy osobnym stoliku) przewodnika, możliwość robienia zdjęć. Za robienie filmu kwota była już absurdalnej wysokości. Zapłaciliśmy za jeden aparat, Maciej pełnił honory.
Przyszli nasi Rangersi dzierżąc rozdwojone kijki, pouczyli nas, że „dragons are wery dangerous” „If dragon attacks you, climb the tree” oraz „not guarantee”, że zobaczymy choć jednego warana. To „not guarantee” zostało jednym z naszych ulubionych wyjazdowych powiedzonek, bo każda atrakcja ze zwierzątkami, na którą kupowaliśmy bilet była „not guarantee mister”.
Doszliśmy do budynków restauracji, sklepu itp. Pod kuchnią postawioną na palach leżało pięć rozpłaszczonych w cieniu waranów.
Focia, focia i weszliśmy do lasu.
Na wąskiej ścieżce widać było ślady łap i ogona warana. Kilkanaście metrów dalej dogoniliśmy młodego samca. Trudno jest wziąć na poważnie ostrzeżenia o zagrożeniu, które stwarzają te zwierzęta, kiedy się je widzi od tyłu, jak człapią na swoich krzywych łapkach kiwając się na boki.
Smok wszedł w krzaki a my poszliśmy dalej omijając kupy bawółów. Zatrzymaliśmy się przy gnieździe warana. Kilka dziur w ziemi przy których siedziała dwumetrowa mama waran. Ranger wytłumaczył nam, że samica wykopuje kilka gniazd, żeby zmylić inne smoki, które wyjadają jajka. I faktycznie, waran za którym szliśmy na drodze wyszedł z zarośli i zaczął przeszukiwać nory. Mama waran leżąca nieruchomo w krzakach w ułamku sekundy rzuciła się w stronę intruza. Ten odwrócił się na pięcie i zniknął w krzakach.
Szybkie bestie skubane, przypuszczam, że gdyby takie 150kg zaszarżowało na kogoś z nas to zdążylibyśmy tylko pomyśleć „ojej”.
Jedyna bronią Rangersów były dwumetrowe, rozdwojone, zaostrzone, chude kije. Nie budziły mojego zaufania, nie wyglądały zbyt solidnie. Ale może Rangersi mają jakieś tajne techniki walki ze smokami i wbija się taki kij waranowi w oko, czy co.
Przeszliśmy cała trasę, widzieliśmy po drodze jeszcze kilka waranów. Leżały w krzakach łypiąc na nas zaspanymi oczkami.
W nagrodę, że byliśmy tacy dzielni popłynęliśmy na snurka. Łódź zatrzymała się blisko przepięknych raf i długo pływaliśmy oglądając morskie cuda. Spotkaliśmy nawet żółwia morskiego.
Podobno żółw wynurza się co 10 minut. Ten nasz leżał sobie na dnie, na głębokości ok 17 metrów i ledwo go było widać, pływaliśmy więc nad zestresowanym biedactwem, czekając aż wypłynie. W końcu nie wytrzymał i ruszył w stronę powierzchni machając szybko łapkami. Wynurzył łepek, wciągnął zapas powietrza i odpłynął w wielki błękit.
Wróciliśmy na łódź i zaczęliśmy płynąć w stronę kolejnych atrakcji. Koleś, który nam ja wynajmował na pytanie, czy będzie możliwość umycia się słodką wodą powiedział, że oczywiście. Ale z tego co zauważyliśmy, odpowiadał twierdząco na wszystkie pytania. Nie był to jednak problem, wbrew pozorom skóra po pływaniu i słońcu była bardzo przyjemna w dotyku, i cudownie pachniała.
Dopłynęliśmy do siedliska Kalongów, inaczej zwanych Flying Fox czyli po polsku rudawka malajska a po łacinie Pteropus vampyrus. Jak wszystkim wiadomo są to olbrzymie nietoperze, długość ich tułowia dochodzi do 40 a rozpiętości skrzydeł 170cm. Dnie tradycyjnie przesypiają na drzewach wisząc głową w dół a nocą ruszają na łowy, czy raczej owocobranie.
Dotarliśmy tam na jakąś godzinę przed zachodem słońca i zacumowaliśmy przy sporym skupisku drzew. Latało nad nim kilka sztuk, jednak w miarę jak słońce zniżało swój bieg pojawiało się ich coraz więcej. Krążyły nad Drzewami by w końcu jak na komendę ruszyć w stronę zachodzącego słońca.
Piękny to był widok, zwłaszcza nietoperzy przelatujących na tle księżyca w pełni jak w „Batmanie” Tima Burtona.
Na maszcie naszej łodzi usiadł kruk i zaczął krakać niczym mroczny zwiastun zagłady. W końcu mu się jednak znudziło i poleciał zwiastować zagładę na inne łodzie, których coraz więcej przypływało na miejsce cumowania, pechowcy przegapili spektakularny lot foxów. Zrobiło się tłoczno, zwłaszcza jedna łódź nazwana przez nas „różową landrynką”, kabinówka cała w tym uroczym kolorze, nie wykluczając zasłonek w oknach pływała, jakby sterowała nią pijana małpa i obijała się o sąsiadów.
Słońce schowało się za horyzont, zapadły egipskie ciemności, jak to w Indonezji o 18.30.
Posiedzieliśmy chwilę gadając o bzdurach, słuchając muzyki Longina i sąsiadów. Kapitan i załoga rozłożyli nam materace, kocyki i poduszeczki z falbankami. Po nocy na plaży było to królewskie łoże. Zasnęliśmy ledwo nasze głowy dotknęły falbanek pachnących praniem.
Zdjęcia: 1-3,9,11,12 Maja, 4-8 Maciej, 10 Magdalena
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz