„Wstaliśmy przed/o wschodzie słońca” od tej pory będzie się często powtarzać. Ale cóż, nikt nie mówił, że jedziemy na te wczasy odpocząć.
Wczesnym rankiem byliśmy już na lotnisku, odprawieni w terminalu dla lotów krajowych i czekaliśmy na ogłoszenie naszego lotu i otwarcie bramki. Czekaliśmy... czekaliśmy... mijała godzina... i następna... kilka razy upewniając się, że samolot jeszcze nie odleciał stawaliśmy się coraz bardziej głodni. Na szczęście miałam jeszcze orzeszki z Polski, znalazła się suszona fasola i miętusy, do tego ruda i było całkiem znośnie na tej posadzce z indonezyjskiego pcv.
Po tym doświadczeniu zawsze zabierałam ze sobą do podręcznego plecaka dyżurne słodko-słone krakersy i karmiłam wygłodniałych współtowarzyszy w chwilach ograniczonego dostępu do pożywienia, czyli dość często.
instrukcja obsługi europejskiej wersji toalety na drzwiach wc
Flores, Wyspa Kwiatów, dzięki Portugalczykom jedyna „katolicka” wyspa w największym muzułmańskim kraju świata. Obecnie w głębi lądu mieszkają katolicy wybrzeże za to zamieszkuje sporo muzułmanów. Ze wstrząsających ciekawostek: w 2003 roku odkryto tu nowy gatunek człowieka nazwany Homo floresiensis, jego przedstawiciele żyli na ziemi jeszcze co najmniej 12k lat temu. Do XIXw spotykany był na wyspie przez tubylców którzy nazywali go Ebu Gogo.
Dolecieliśmy na miejsce i pokrzepieni szklanką wody i suchą bułką, które to serwowano w samolocie, wyszliśmy na płytę lotniska w Ende. Było gorąco i parno, żar bił od nagrzanego asfaltu, ale widok zapierał dech. Stożki wulkanów porośnięte dżunglą, kwiaty i palmy. Prawdziwa dzikość panie. Weszliśmy do maleńkiego terminalu gdzie usiedliśmy czekając na bagaże i mając nadzieję, że nie zostały gdzieś po drodze. Taśma bagażowa była krótka i kończyła się przy wejściu do WC więc trzeba było zachować czujność i wykazać się refleksem, żeby nie wyciągać plecaka z toalety. Mieszkańcy Flores niżsi i ciemniejsi niż ci z Bali tłoczyli się za szklanymi drzwiami obserwowali nas przylepieni do szyby. Wyglądało to dość abstrakcyjnie, jak w filmie o zombi.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz obskoczyli nas właściciele taksówek. Naszym celem była wioska Moni, z której chcieliśmy się dostać na Kelimutu. Cena za dojazd tam wydawała się jednak zbyt wygórowana postanowiliśmy, że pójdziemy do centrum Ende coś zjeść a potem spróbujemy złapać jakiś tańszy transport. Po kilku kilometrach złapaliśmy mały lokalny autobus Bemo, który nas zawiózł do knajpy. Bemo ma magiczne właściwości rozciągania się. Pomieścił bowiem naszą szóstkę, plecaki, kierowcę plus dwóch chłopaków do obsługi i kilkoro ciągle zmieniających się pasażerów, a kiedy pierwsza do niego wsiadałam wydawało się, że sześć osób to max. Azjatyckie czary.
Centrum okazało się wymarłe, wszystkie sklepy pozamykane na głucho. Restauracja do której dotarliśmy, znaleziona w jedynym słusznym [bo dosłownie jedynym] przewodniku po Indonezji i wychwalana tam pod niebiosa na szczęście była otwarta. Jak większość miejsc, które się w tej księdze znalazły podniosła ceny dla turystów do absurdalnej wysokości w stosunku do tego, co miała do zaoferowania. To był ostatni raz, kiedy kierowaliśmy się przewodnikiem w celu znalezienia czegokolwiek.
Po takim sobie posiłku rozpoczęliśmy kolejny quest: poszukiwanie transportu do Moni w rozsądnej cenie. Po drodze odkryliśmy kolejne pyszne danie, Terang Bulan. Słodki, gruby naleśnik wypełniony wiórkami kokosowymi i orzeszkami zdobył nasze żołądki.
Czas mijał, wieczór się zbliżał a my wciąż byliśmy w Ende. Na szczęście sympatyczne i znudzone dzieciaki przejęły się naszym losem i okazało się, że jedna taka zna kogoś, kto ma znajomego, który ma Bemo i może nas zawieść za tyle, ile proponujemy. Super.
Wsiedliśmy do Bemo, który prowadził chłopak, po przyjrzeniu się góra piętnastoletni, wspierany przez swoich młodszych kolegów. Zapodali grubą muzę i ruszyliśmy w drogę.
Zrobiło się ciemno, kierowca Bemo musiał wybrać między słuchaniem muzyki a włączeniem świateł. Długo się zastanawiał i jechaliśmy drogą wijącą się serpentynami po stromym zboczu w zupełnej ciemności. Chłopaki w miarę upływu czasu traciły animusz i widać było, że chcą jak najszybciej zakończyć przygodę. Przez całą drogę mijaliśmy roboty drogowe, które w nocy trwały w najlepsze. Jakimś cudem mijaliśmy olbrzymie koparki, przejeżdżaliśmy za walcem po świeżo wylanym asfalcie. W ciemnościach widać było tylko migające światła i pewnie - na szczęście - nie byliśmy świadomi tego co się tam dzieje.
Po kilku godzinach dojechaliśmy do Moni, zmęczeni i wytelepani solidnie. Była to niewielka wioska, w której wynajęliśmy pokoje w pierwszym hostelu do którego weszliśmy.
Mimo tego, że jedynym przedstawicielem insektów była modliszka siedząca na progu pokoju, nad łóżkami zawieszone były firanki-moskitiery w kwiatki, pamiętające pewnie pierwszego podróżnika nocującego w tym hostelu w zeszłym stuleciu.
Z właścicielem kurortu, który miał tylko dwa zęby ale za to były to zęby długie i solidne, umówiliśmy się, że załatwi nam transport na wulkan. Przed wschodem słońca, który chcieliśmy zobaczyć już na górze. Moni położona jest około 600m n.p.m. u podnóży wulkany Kelimutu o wysokości 1645m n.p.m.. Było zimno i tym razem codzienny prysznic w lodowatej wodzie (chyba zapomniałam wspomnieć, że przez całą podróż ani razu nie wzięliśmy gorącego prysznica) nie należał do przyjemności, a herbata z imbirem wypita w jedynej w wiosce knajpce bardzo potrzebna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz