19.11.2012

Dzień 8 FLORES Bajawa, Bena Village, Tololela Village

Vincenta nie znaleźliśmy ale zamiast niego znalazł się inny przewodnik, sympatyczny chłopak z dredami. Jego równie miły kolega słusznej postury był naszym kierowcą.


Plan mieliśmy napięty, na początek trekking do wioski Tololela, mniej znanej i odwiedzanej przez turystów niż Bena, mieszcząca się przy drodze asfaltowej prowadzącej do Bajawy.


Samochód zaparkował niedaleko Beny i stamtąd ruszyliśmy pieszo do Tololeli.
Szliśmy wąską, piaszczysto-kamienistą ścieżką przedzierając się przez chaszcze. Dookoła szumiały palmy i bambusowe zagajniki.

Co jakiś czasy wychodziliśmy z gęstego lasu i wtedy ukazywał się nam wspaniały widok na wulkany i dolinę. Zupełnie nie czuło się, że jesteśmy mniej więcej na poziomie chmur. Przewodnik pokazywał nam i opowiadał o różnych gatunkach roślin i sposobach ich wykorzystania przez mieszkańców Flores.


Nawet te znane jak kawa, kokosy czy ananasy rosnące w swoim naturalnym środowisku wyglądają, pachną i smakują zupełnie inaczej niż te dostępne w Polsce. Nie wiedziałam na przykład, że ananas wyrasta z rośliny o kształcie rozety z kolczastych liści. Zawsze rodzi ona tylko jeden owoc.


Po około dwóch godzinach marszu doszliśmy do Tololela.


Niewielka wioska z domami o wysokich dachach krytych strzechą. Ustawione były na palach dookoła schodkowych tarasów na środku wioski. Na tarasach stały cztery parasole z liści i grobowce. Starsze z kamienia i nowy, elegancki z błękitnych kafelek łazienkowych.


Mieszkańcy wioski nie zwracali na nas uwagi przyzwyczajeni pewnie do głupich turystów, którzy płacą kasę, żeby przyjść i wtykać nos w nieswoje sprawy.
Chodziliśmy więc i wtykaliśmy do domów, garnków i kurników robiąc zdjęcia i zaczepiając kury.


Gdy już nam się znudziło wróciliśmy na werandę domu, gdzie siedział przewodnik.
Podwórko dookoła upstrzone było rdzawymi plamami. Zastanawiałam się co to, kiedy usłyszałam odgłos splunięcia i ziemia zyskała nowe czerwone wzorki. Pani siedząca obok mnie właśnie pozbyła się starej porcji betelu i aplikowała sobie nową.
Przewodnik wyjaśnił, że kobietom nie wypada palić papierosów. Wypada za to żuć betel, orzeźwiającą i pobudzającą używkę, która powoduje barwienie zębów na czarno, śliny na czerwono, i ma też inne równie zabawne skutki uboczne jak wypadanie zębów.
Żałuję teraz, że nie przyszło mi do głowy spróbować gdy miałam okazję.


Przewodnik zaczął odpowiadać na nasze pytania i tak dowiedzieliśmy się, że ludzie mieszkający w wiosce są potomkami trzech ras których przedstawiciele przypływali w ciągu wieków na Flores: Aborygenów, Hindusów i Chińczyków. Faktycznie wzory wymalowane wewnątrz chat przypominały te aborygeńskie.


W wiosce najważniejsze są cztery rody, symbolizują je te cztery parasole umieszczone pośrodku placu. Na dachu każdego z domów znajduje się mały domek albo kukła wojownika co pokazuje, czy w danym domu głową rodu jest kobieta czy mężczyzna. Wiszące na chałupach girlandy z bydlęcych czaszek i szczęk to nie mające budzić grozę talizmany tylko pozostałość po wioskowych imprezach.


Wiedzą jak się bawić tam na tym całym Flores. Szacun w buszu bez dwóch zdań.
Plac w centrum wioski to miejsce, gdzie chowani są zmarli członkowie rodzin. Tylko ci ważni mają grobowce. Każdy dom wybudowany jest w zgodzie z doskonaloną przez pokolenia sztuką. Wysokie dachy służą jako magazyny pożywienia i  sprawiają, że w czasie upałów w środku nie jest gorąco. Dym z paleniska ogrzewającego chatę przegania zwierzęta i insekty. Każda część domu, ilość desek z których zbudowane są jego poszczególne części, malunki na ścianach, mają za zadanie chronić ich mieszkańców przed złymi duchami. Nic tam nie jest przypadkowe, wszystko na swoim miejscu i w doskonałym porządku.
Na Flores jest jeszcze sporo takich wiosek, tylko mniej dostępne niż Bena czy Tololela. Przewodnik sam pochodzi z jednej, do której marsz przez dżunglę zajmuje około sześciu godzin.
Mimo spartańskich jak na nasze standardy warunków życia jego statystyczna długość jest taka jak w Europie. Ludzie leczą się domowymi sposobami. Edukacja w Indonezji jest płatna. O ile za podstawówkę opłaty są groszowe, tak już na dalszą naukę stać nielicznych.
Pytania dotyczące wioski i jej mieszkańców nam się skończyły, i mogliśmy ruszać dalej.
Czy przeżył by sam w dżungli? Bez problemu. Jak, na przykład, znaleźć wodę? Widzicie te palmy? Kiedy był mały i chodził z kolegami do szkoły, która znajdowała się dwie godziny od wioski, robili ostrym, cienkim patykiem dziurę u podstawy drzewa, skąd wypływała czysta woda. Jak rozbić kokosa? Wyszarpujemy kilka włókien ze skorupy, łapiemy za nie, stajemy w rozkroku nad ostro zakończonym kamieniem i napier... uderzamy orzechem w kamień aż zacznie lecieć ze środka sok. Wtedy przerywamy czynność, wypijamy sok i walimy dalej aż się kokos połamie i będzie można wyjeść środek.
Jeden z najwspanialszych posiłków jaki w życiu jadłam: kokos wyciągnięty z rowu w środku dżungli.


Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do gorących źródeł. Infrastruktura kąpielowa składała się z bambusowej przebieralni, bambusowego kiosku z jedzeniem i bambusowego podestu przykrytego kilkumetrową płachtą starego plakatu wyborczego. Sprzedawca z kiosku użyczył nam talerzy i sztućców do obiadu który ze sobą przywieźliśmy. Usadowiliśmy się na twarzy pana z plakatu i zjedliśmy ryż.
Potem weszliśmy do wody o idealnej temperaturze. Była to nasza pierwsza i ostatnia gorąca kąpiel w ciągu tych trzech tygodni, i wykorzystaliśmy ją w pełni.
Z prawej strony płynęła pachnąca siarką woda podgrzana przez wulkan do temperatury około 60*, z lewej strumień wody zimnej. Łączyły się w obłokach pary i dalej płynęły już razem. W tym miejscu usadowiliśmy się my. Oprócz nas kąpieli połączonej z szorowaniem zażywali miejscowi. Kilka metrów wyżej, przy strumieniu gorącym panie robiły pranie. Pachniało mydlinami i siarką. Poszłyśmy do nich, użyczyły nam mydła i kamieni pumeksowych. Po całym dniu łażenia po lesie, kurzenia się w wulkanicznym pyle tego nam było trzeba.


Gdy już wytaplaliśmy się za wszystkie czasy, wyparzyliśmy i w wodzie gorącej i w naturalnym strumieniowym jacuzzi (niestety po stronie zimnej, gdzie zostałam podstępnie wciągnięta) Przewodnik uraczył nas mango i ananasem, po czym z żalem pożegnaliśmy gorące źródła i wróciliśmy do samochodu.
Wróciliśmy do punktu z którego rozpoczęliśmy całą wyprawę – wioski Bena. W porównaniu do Tololela była dużo większa i bardziej rozbudowana oraz dużo bardziej nastawiona na turystów o czym świadczyły sklepiki z miejscowymi wyrobami. Było około 18, zapadał zmierzch. Gęste chmury zdawały się schodzić z pobliskiego wulkanu w stronę wioski.


Pożerały okoliczną dżunglę by w końcu dotrzeć do pierwszych chałup i grobowców. Robiło się coraz mroczniej i posępniej.


Za nic całą mroczność i posępność miały dzieciaki, które z wrzaskiem grały w nogę, a gdy zrobiło się już całkiem ciemno i nie było widać piłki zainteresowały się nami.


Do Bajawy wracaliśmy w całkowitych ciemnościach.


Jazda w nocy dziurawą, ciągnącą się serpentynami przez bambusowe lasy górzystą drogą samo w sobie jest ekscytujące. Jazda tą drogą samochodem mrugającym wszystkimi kolorami tęczy, wewnątrz i na zewnątrz, w rytm jak to podsumował Longin „grubego czarnego rapu” to coś nie do opisania. Brzuch mnie bolał ze śmiechu. Właściciele samochodów na Flores lubią tuningować swoje pojazdy z godnym podziwu rozmachem. Świeci się, błyska i mruga w nich wszystko, co tylko możliwe a i parę niemożliwych części też.


Kiedy dojechaliśmy do miasta Przewodnik zapytał, czy nie chcemy jeszcze pojeździć po ulicach bo taka fajna impreza, szkoda kończyć. Spoko. Bujaliśmy się po centrum i okolicach świecąc i grając jak jakaś szalona katarynka z piekła rodem. Bajawa niestety nie jest duża i znudziło nam się przejeżdżanie przez to samo rondo po raz piąty. Musieliśmy jeszcze kupić bilety na autobus którym następnego dnia jechaliśmy do Labuan Bajo. Dworzec autobusowy był piękny. Różowy w środku i na zewnątrz budynek w środku którego, obok zaparkowanego samochodu terenowego na skórzanych kanapach siedziała cała rodzina właściciela spożywając posiłek. Pod tablicą odjazdów stał telewizor okryty pokrowcem. Okna w kwiatki, na ścianach obrazki, widać było, że ktoś dba i kocha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz