15.11.2012

Dzień 7 FLORES Kelimutu, Bajawa

Zwlekliśmy się z łóżek o 4.10, ubraliśmy we wszystko co się dało i pojechaliśmy na Kelimutu.

W momencie śmierci duchy opuszcza ciało i przybywa na Kelimutu. MaE (duch) zostawia swoją wioskę i pozostaje na Kelimutu już na zawsze. Zanim wejdzie w jedno z jezior spotyka na swojej drodze Konde Ratu, strażnika wrót do Perekonde. To, do którego jeziora wejdzie zależy od wieku w jakim umarł i jego charakteru z czasów, kiedy jeszcze żył.(...) Lokalni ludzie wierzą, że to miejsce jest święte.(...)” Fragment tekstu z tablicy na szczycie wulkanu.


Jeziora są trzy i leżą w kraterach wulkanu. Każde z nich ma inny kolor. Kolory te zmieniają się okresowo, na co główny wpływ mają minerały zawarte w wodzie i wypływanie wód głębinowych.
Tiwu Ata Mbupu (Jezioro Starych Ludzi) leży w oddaleniu od dwóch pozostałych, Tiwu Nuwa Muri Koo Fai (Jezioro Młodzieńców i Dziewcząt) i Tiwu Ata Polo (Zaklęte Jezioro), oddzielonych od siebie tylko skalną ścianą.


Samochód którym jechaliśmy zatrzymał się na parkingu w sporej odległości od szczytu. Powiedzieliśmy kierowcy, że zejdziemy pieszo i ruszyliśmy w górę, w powoli rozpraszającej się ciemności. Gęste chmury w których szliśmy zasłaniały widoczność i zabrały nam nadzieję na zobaczenie wschodu słońca. Tylko chwilami silny wiatr je przeganiał i widać było niebo rozświetlone feerią barw. Tiwu Ata Mbupu widziałam przez sekundę, gęste chmury dobrze je ukryły. Dwa pozostałe pojawiały się częściej i były bardzo piękne. Po przemarznięciu na kość na najwyższym tarasie widokowym zeszliśmy niżej i łaziliśmy po brzegu jezior. Po mniej lub bardziej legalnych ścieżkach. Woda w obu była matowa i nieruchoma. Wyglądało to tak, jakby do obu kraterów ktoś wlał turkusową farbę, w jednym mieszając ją z białą.

Chmury nie miały zamiaru się rozwiać. Zaczęliśmy schodzić na dół. W „schronisku” wypiliśmy po szklance mocno posłodzonej kawy a potem zaszyliśmy się w dżunglę. Nie było to co prawda buszmeńskie przedzieranie się przez chaszcze z maczetą w dłoni, ale też było fajnie. Szliśmy wąską ścieżynką co jakiś czas niknącą w zaroślach.
Na Flores przetrwało sporo gatunków roślin i zwierząt, które w innych częściach świata wymarły. Żyją one sobie na wyspie w formie skarlałej lub wyrośnięte go olbrzymich rozmiarów.
Roślinność jest bajeczna, rodem z „Jurasic Park”. Olbrzymie drzewa-paprocie, fikusy i inne gatunki znane z doniczek tylko kilkanaście razy przeskalowane. Spodziewałam się, że lada moment spomiędzy palm i paproci wyłoni się dinozaur.


Robiło się coraz cieplej, pozbywaliśmy się kolejnych sztuk odzienia.
Wyszliśmy z chaszczy i dotarliśmy do terenów zamieszkanych przez ludzi. Pojawiły się bambusowe chałupki, przed którymi suszyły się goździki i kawa, i inne takie.



Drzewka mandarynkowe, palmy kokosowe i bananowce rosły na skraju drogi. Krówki, kurki, świnki i pieski biegały po polach i podwórkach domów. Wieśniacy uśmiechali się przyjaźnie, machali, nawet pan ze strzelbą. Z każdym trzeba było zamienić kilka słów. W tak słodkiej i uroczej atmosferze doszliśmy do niewielkiego wodospadu Murundao.


 

Przeszliśmy przez trzy długie i chybotliwe kładki bambusowe przerzucone przez wartko płynącą wśród stromych skał wodę i dotarliśmy do Moni, w sama porę na śniadanie.


Naleśniki z bananami (czasem nawet w upgradowanej wersji pojawiał się też miodek) oraz słodka kawa plujka to standardowe śniadanie w każdym indonezyjskim hostelu który odwiedziliśmy. Nie znudziło mi się mimo, że dostawaliśmy je prawie codziennie. Polecam.

Po śniadaniu spakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy wynajętym samochodem z kierowcą do Bajawy.


Zatrzymaliśmy się na chwilę na niesamowitej plaży z niebieskich kamieni Nanga Penda.


Przy drodze usypane były sterty z posegregowanych według kształtu, wielkości i odcieni, zapewne można sobie te kamienie kupić od pani zbierającej je nieopodal.


Jechaliśmy trasą, którą pokonywaliśmy poprzedniego dnia. Wszędzie trwały prężne roboty drogowe.
Wieczorem dojechaliśmy do Bajawy, małej mieścinki w której nie ma nic wartego uwagi oprócz tego, że tu po raz pierwszy zaatakowały nas moskity i mogliśmy sobie w końcu zawiesić nieużywane do tej pory moskitiery przylepiając je do sufitu silver tapem.
W czasie naszego całego pobytu komary czy inne gryzące robactwo występowało bardzo sporadycznie. Zapewne dlatego, że byliśmy tam pod koniec pory suchej. Wzięłam ze sobą przeciwkomarzą wtyczkę do kontaktu, co skutecznie załatwiało sprawę, gdy jacyś krwiopijcy się pojawiali w pokojach. Ekoopaski działały tak sobie, widocznie moskity mają w życi ekologię. Respekt czuły za to przed repelentem z 55% zawartością DEET.

Głodni jak diabli wyszliśmy w poszukiwaniu pożywienia. Naprzeciwko hostelu stał namiot w którym siedział pan sprzedający nasi goreng oraz restauracja tzw „dla turystów”. Miała podłogę i sztuczne kwiatki na stołach, ogólnie wypas. Towarzysze udali się do namiotu ja nie mogłam już patrzeć na ryż, poszłam do restauracji. Zamówiłam zupę na wynos. Po jakichś 20min oczekiwania dostałam zupę nalaną do plastikowego pudełka na kanapki zapakowanego w reklamówkę. Połowa zupy już pływała w reklamówce. Oddałam. Po kolejnych minutach kelnerka tryumfalnie przyniosła mi zupę przelaną do worka. Poddałam się, z karmą nie wygrasz, jak nasi ma być jedzony to nie ma dyskusji. Podziękowałam za zupę z reklamówki, odwróciłam na pięcie i poszłam się przeprosić z ryżem w namiocie.
W międzyczasie przypałętał się facet w skórzanej kurtce. Zareklamował się jako najlepszy przewodnik po okolicznych atrakcjach. Na pytanie o cenę jego usług szeroko opisał swoja niesamowitą ofertę na koniec rzucając bombę, która miała nas przekonać do skorzystania z jego usług nie bacząc na koszty: ma on szwagra, który napisał pracę magisterską z antropologii. A on przeczytał tą pracę, a nawet kilka książek swojego szagra.
Zrobiło to na nas olbrzymie wrażenie, może nie do końca takie, jakiego się spodziewał, ale zawsze. Gdy podał jakąś absurdalnie wysoką cenę powiedzieliśmy, że się zastanowimy a Longin zapytał smsem znajomych, którzy bawili w B jakiś czas przed nami jakiego przewodnika mieli oni. Bardzo gorąco polecili pewnego Vincenta, o którego pytać trzeba w hostelu naprzeciwko. Rozpoczęliśmy kolejny quest: Znaleźć Vincenta.
W hostelu recepcjonista najpierw oznajmił, że nie ma telefonu, po czym gdzieś zadzwonił, z kimś porozmawiał i na koniec kazał nam przyjść rano bo Vincent zawsze rano siedzi przed tym hostelem. Czyż to nie sytuacja żywcem ściągnięta z jakiegoś RPG? :)

zdjęcia:  1-Google map, 2,3,4,5-ja, 6,8,9,-Kasz, 7-Magdalena

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz