24.01.2013

Dzień 18 BALI Kuta



Koniec obijania się. Wstaliśmy o 4, zjedliśmy śniadanie, ostatni raz przygotowane nam przez Mammę placki z bananami i kawę. Jeszcze tylko przytulaski na pożegnanie i wyruszyliśmy na lotnisko.
Wydawało się, że jesteśmy za wcześnie, ale zanim przeszliśmy wszystkie odprawy zostało nam może z pół godziny do odlotu. Zabawne były zwłaszcza kolejki lokaleskich grup zorganizowanych. Szedł człowiek w stronę okienka odprawy, przystawał na chwilę poprawić plecak i ani się spostrzegał kiedy w mgnieniu oka przy okienku wyrastał jak z podziemi ogonek małych, smagłych faceckiów mocno ściskających swoje bilety. Nie dało się między nich włożyć szpilki. Powtarzało się to przy każdej lotniskowej bramce czy innej przeszkodzie, co dawało nam dużo radości.


Mały samolot bez problemu dowiózł nas do Denpasar, skąd wzięliśmy taksówkę do Kuty. Odezwali się Asia z Pomorem, którzy wracali do Polski wcześniej niż my i zabierali ze sobą Longina.
 Tym razem zamieszkaliśmy na bogato, w hotelu z basenem.


Właścicielem był starszy pan z siwą brodą mieszkający z całą rodziną w olbrzymim domu nieopodal. Podejrzewam, że należy do najwyższej kasty Warna Brahmana, gdyż w czasie święta ubrany w ceremonialne szaty składał ofiary bogom.


Miło było znów znaleźć się w bajkowym świecie Bali. W dniu w którym mieliśmy samolot do Bangkoku miało odbyć się wielkie święto. Przygotowywali się do niego przystrajając ulice i karmiąc bogów i demony ekstra porcjami darów.


Zjedliśmy w naszej ulubionej knajpce i poszliśmy na plażę surfować, pływać itp.
Po Lombockich wypasach plaża w Kucie wygląda dość biednie ze swoim czarnym piaskiem i rachitycznymi krzaczkami, pod którymi próbowaliśmy się schować przed słońcem. Fale jednak były zacne i dostarczyły nam mnóstwo frajdy.
Spory mur odgradzał plażę od wiecznie zakorkowanej ulicy. Po drugiej stronie stał sobie Mc Donald’s, gdzie chodziliśmy skorzystać z toalety. Tym razem wybrałam się tam z Magdaleną, bo jak powszechnie wiadomo, kiedy kobieta samotnie idzie do publicznej łazienki, na świecie umiera jedna mała panda.
Jako nowość reklamowane były lody o smaku zielonej herbaty. Miałam ochotę na lody a te sprzedawane z przenośnych lodówek na plaży nie budziły zaufania, więc kupiłyśmy sobie w McDonalds.
Bosz. Mogłam się właściwie spodziewać jakichś wałków po poprzedniej wizycie w indonezyjskim Macu. Wtedy zepsuła im się maszyna do podgrzewania wody, czego dowiedziałam się dopiero po uprzejmym pytaniu, dlaczego torebkę herbaty wrzucono mi do zimnej wody. Nie widzieli w tym żadnego problemu. Tym razem lody, które dostałyśmy posypane były proszkiem o smaku zielonej herbaty. Wiadomo, większość tego pseudojedzenia Macowego robiona jest z proszku, ale przynajmniej starają się udając, że tak nie jest. Tu pani nie chciało się wymieszać przy pomocy maszyny i musiałyśmy sobie same zmienić proszek w herbaciane lody.

 Ulubione jedzenie na Bali, szaszłyki z łososia polane egzotycznym sosem
Curry bodajże...
i coś tam, też dobre

Wieczorem poszliśmy coś zjeść, wykupić nura i zrobić wreszcie to, po co naprawdę przyjechaliśmy do Indonezji, czyli nakupić pamiątek żeby móc się potem lansować wśród znajomych. Łaziliśmy sobie pośród kramów pełnych bransoletek, naszyjników, okularów, ciuchów, zegarków wszelkiej marki. Mi marzyła się jedna pamiątka z wyjazdu, oryginalna balijska maska demona. Były oczywiście wszędzie, ale w wersji „badziewna pamiątka dla turynów”, a ja chciałam sztukę.
Mówisz, masz. Między salonem tatuażu a sklepikiem z pamiątkami znalazłam niesamowity sklep z rzeźbami.

Wąski, ale długi i wysoki na kilka metrów w całości zawieszony był płaskorzeźbami i maskami, niżej stały rzeźby. Bogowie, demony i ludzie patrzyli się na mnie szczerząc zęby albo uśmiechają w zamyśleniu.


Właścicielem był starszy, siwy pan, który wyrzeźbił te wszystkie wspaniałości. Wyniosłabym stamtąd połowę towaru a musiałam się zdecydować na jedną rzecz. W końcu kupiłam maskę Bhuta Kala, balijskiego demona, ale nie do końca. Jak to mówią Balijczycy: huta ia, dewa ia (“He is an evil spirit, he is a god”).
Wisi teraz na ścianie za mną, łypiąc na śnieg za oknem i pewnie sobie myśli: „Apa-apaan saya lakukan di sini?” Magdalena, jako dobra i poczciwa kobieta zakupiła sobie posążek Ganeśa, hinduskiego boga słonia.
Wykupiliśmy jeszcze nurkowanie na jutro i ruszyliśmy w stronę hotelu. Po drodze zwabiły nas dźwięki gamelanu, orkiestry złożonej głównie z gongów, ksylofonów, bębnów itp i trafiliśmy na próbę przedstawienia tradycyjnego teatru balijskiego. Na scenie odbywała się walka między siłami zła i dobra, męscy aktorzy zmieniali się, każdy miał swój moment. Dwóch z nich pokazywało prawdziwy kunszt, widoczny w doskonałych, wyrazistych ruchach całego ciała. Reszta to pewnie byli adepci sztuki. Występowały także kobiety, ubrane w białe maski. Każda z nich miała w dłoni wachlarz, którym wykonywały charakterystyczne, "motyle" ruchy.
Siedzieliśmy na podeście z kilkoma Balijczykami. Miłe panie odpowiadały na pytania odnośnie wydarzeń na scenie. Okazało się, że kolejny raz mamy pecha, bo przedstawienie będzie się odbywało w dzień wielkiego święta. Oraz naszego wyjazdu.

zdjęcie 2 Longin, reszta ja

20.01.2013

Dzień 17 LOMBOK Kuta

Był to nasz ostatni dzień na Lombok. Pojechaliśmy na targ zrobić przedwyjazdowe zakupy: wanilię, cukier, przyprawy, pastę krewetkową do Tom Yuma, tytoń i tym podobne. Oczywiście i tutaj próbowano wyciągnąć z nas jak najwięcej kasy. Mało kto tam znał angielski. Mówili po indonezyjsku, my po polsku, ale z intonacji i mowy ciała doskonale się wspólnie rozumieliśmy.
Pytana o cenę owocu na oko stuletnia sprzedawczyni szturchała jeszcze starszą koleżankę i pytała jej teatralnym szeptem „Ile im za to policzyć?”, „Zaraz, zaraz, sprzedaj nam to za uczciwą cenę”, „Ha, ha, spoko, zapłaćcie pięć razy więcej.”, „Ha, ha, chyba żartujesz.”, „No dobra, tyle i tyle.” Tak to mniej więcej wyglądało. Ale byli naprawdę uroczy w tej swojej absurdalnej pazerności i próbach, jak daleko mogą się posunąć w podbijaniu cen.


Tym razem pojechaliśmy na drugą stronę wyspy w poszukiwaniu plaży idealnej. Na Lombok trwają prężne roboty drogowe, ale wciąż dziurawych, pełnych wertepów i kamieni dróg jest więcej niż asfaltówek. Nasze pośladki nie dały o tym zapomnieć a po każdej co większej dziurze miało się wrażenie, że kość ogonowa odrywa się, odbija od środka czaszki i wraca na miejsce.
Jeździliśmy po wzgórzach i dolinach przez pola uprawne, dżunglę i wioski. W końcu dotarliśmy do plaży. Tego dnia ocean był dość wzburzony, olbrzymie fale rozbijały się o brzeg. Wleźliśmy oczywiście do tej wody i daliśmy sponiewierać. Woda bujała nami kilkanaście metrów w głąb i z powrotem, skakaliśmy po falach, które nadchodziły setami po kilka sztuk. Każdy dostał swoją porcję pysznej wody z oceanu i peelingu wodno-piaskowego.


Na każdej plaży, którą odwiedziliśmy ludzi oprócz nas można było policzyć na palcach jednej ręki. Było pusto, tylko my i kraby. Gdy nudziło nam się siedzenie na jednej, jechaliśmy na następną i tak minął kolejny dzień wyprawy, a zarazem ostatni dzień na Lombok.

10.01.2013

Dzień 16 LOMBOK Kuta

Quest: znaleźć plażę z pochylającymi się nad nią palmami, jak na fototapetach z lat 90.
Challenge: Plażowanie cały dzień. Taki ambitny plan przyjęliśmy i zamierzaliśmy zrealizować w 100%.

Poranną sensacją był mały skorpion, którego znalazła Kasz w łazience. A wiadomo, jeśli chodzi o skorpiony to im mniejsze to wredniejsze.

Strasznie brzydkie stworzenie. Aż wstyd mieć to to jako znak zodiaku. [na zdjęciu przeskalowany, w realu miał ok 4cm]

Popodniecaliśmy się, zrobiliśmy mu sesję fotograficzną, którą zniósł ze stoickim spokojem mimo, że aparat wsadzano mu niemalże w oko i wyruszyliśmy w drogę na naszych stalowych rumakach. Mój i Longina był przesłodko różowy.
Nie będę dalej pisać o śmieciach, ale były wszędzie. Najbardziej przeżywał to Pawelsky, esteta i wrażliwiec, który w konsekwencji życzył Lombokowi jak najszybszego przejęcia przez zachodnie koncerny hotelarskie.

 salon gier komputerowych w wiosce musi być

Jeździliśmy z plaży na plażę, po drodze mijając wygryzione przez krowy łyse pola, na których rosły tylko palmy. Krowy na Lombok są szare i mają duże rogi. Z daleka, utytłane w piachu wyglądały jak krowy zombie. Zawitaliśmy do wioski rybackiej gdzie trwało przebieranie glonów a zblazowani surferzy siedzieli w specjalnym "barze tylko dla surferów" pijąc soczki.



Jadąc dalej zatrzymaliśmy się przy innej osadzie, położonej w środku lasu, gdzie babcia pogoniła dziadka na palmę.
Usłyszeliśmy wydobywające się z chaty krytej palmowym liściem podniesione głosy. Dialog prowadzony był po Indonezyjsku, ale po intonacji i charakterze wypowiedzi można było poznać, że to wymiana zdań będąca wspólnym mianownikiem dla wszystkich ludzkich par na kuli ziemskiej, mieszkających razem dłużej niż pół roku. Szło to mniej więcej tak:
- Ile razy mam cię prosić, żebyś poszedł po ziemniaki/mamuta/kokosa? [niepotrzebne skreślić]
- No zara...
- Ciągle zaraz i zaraz. Ja tu cały dzień flaki sobie wypruwam, sprzątam, gotuję, a ciebie o jedną rzecz...
- Dobra, idę już idę, bosz kobieto, chwili spokoju nie ma w tym domu.

Po czym z chaty wyszedł dziadek w podartych gaciach i zaczął wdrapywać się na palmę.




Wszystkie plaże do których dotarliśmy były wręcz spektakularne i prawie zupełnie puste. Biały piach, wody oceanu ciepłe, koloru lazurowej masy perłowej, opalizujące w promieniach słońca. Faceci pływali albo leżeli w cieniu, dziewczęta zbierały muszelki, pływały i robiły sobie obowiązkową na każdym wakacyjnym wyjeździe sesję zdjęciową tzw. brykającą.


Na obiad pojechaliśmy do naszej od wczoraj ulubionej restauracji, a potem na wzgórza oglądnąć zachód słońca.


By się dostać na wzniesienie trzeba było pokonać pełną wertepów i kamieni polna drogę, buttkillera tak zwanego. W międzyczasie zabrakło nam benzyny, na szczęście obrotni tubylcy sprzedają ją na butelki w przydrożnych straganach.


Gdy wracaliśmy było już ciemno, wiatr szumiał w naszych klekoczących hełmach, Longinowi w twarz wleciał nietoperz, ja dostałam rykoszetem. Nawet miłe uczucie, skórzaste skrzydełka smyrające po twarzy.
Tym razem ognisko na plaży wypaliło. Jak ćmy do ognia przyleciały dzieciaki, które rozpoczęły z Pawelskym dyskusję o piłce nożnej:
Pawelsky: Are you football fan?
chłopak: Yes, big fan.
P: Do you know Manchester United?
c: Yes, he’s very handsome”.


Siedzieliśmy sobie grzejąc się przy ogniu, z piachu zaczęły wyskakiwać jakieś dziwne glutowate robaczki, które gryzły nas po nogach. Na szczęście był repel. W oddali migały poruszające się światełka. Jak nam wytłumaczyła Mamma, byli to morscy cyganie. Żyją z połowów i zbieractwa ryb, i innych morskich stworzeń nadających się do jedzenia. Wędrują po wybrzeżu, co jakiś czas zatrzymując się w miejscu obiecującym obfite zbiory. Tam budują wielki szałas, gdzie toczy się całe ich codzienne życie. Stał ten szałas niedaleko naszego plażowego domku. Gdy przechodziliśmy koło niego jedli na kolację rybki i owoce morza, które wyławiali w nocy w czasie odpływu. To właśnie lampiony poławiaczy, wolno sunące nad taflą wody widzieliśmy.


Noc była bezchmurna i widać było całe południowe niebo. Droga mleczna przecinała nieboskłon na pół, hipnotyzujący i niepokojący widok. Jakoś tak dopiero wtedy, nie widząc nieba znajomego od urodzenia, Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdy Polarnej, uzmysłowiłam sobie jak daleko jestem od domu. I jak bardzo mi się to podoba.

focie: 1 - Magdalena, 2-7,9 - moi, 8 - Longin, 10,11 - Maciej