24.11.2012

Dzień 10 FLORES, Labuan Bajo, KANAWA

Wyspaliśmy się. Po śniadaniu, czyli wyśmienitej kawie oraz naleśnikach z bananami wyszliśmy załatwić parę spraw. Labuan Bajo, małe, brudne portowe miasteczko. Przyjechaliśmy tu tylko po to, jak większość innych włóczykijów, by wynająć łódź i płynąć dalej.
Plan był taki: wynająć łódź, która zawiezie nas na Kanawę, śliczną wyspę gdzie spędzimy noc w jakże hipstersko-egzotycznych łóżkach na plaży. Stamtąd popłyniemy w rejs na Komodo zobaczyć smoki.
Łatwo powiedzieć.
Ceny rejsów były zaporowe. Udało się za 500k od głowy za dwa dni, gdy ceny w większości przypadków przekraczały milion (bosz, Indonezyjczycy desperacko potrzebują denominacji, bo to aż nieekologiczne jest).
Poszliśmy do agencji wynająć łóżka na Kanawie. Nie ma. Możemy za to wynająć jakieś absurdalnie drogie bungalowy. Podziękowaliśmy dochodząc do wniosku, że popłyniemy na wyspę i tam się będziemy martwić, co dalej. Najwyżej się prześpimy na plaży. Będzie przygoda. Tak, śpimy na plaży, super pomysł. Zwłaszcza, że łazienki publiczne na wyspie dostępne są dla każdego.
Zapytaliśmy jeszcze faceta, u którego wykupiliśmy rejs, czy nikt nie będzie robił problemu. No problem, możecie spać gdzie chcecie.


Poszliśmy na przystań, gdzie wynajęliśmy łódź która miała nas zawieźć na Kanawę.
Od strony Flores zaczęły zbierać się ciemne chmury. Uciekaliśmy przed deszczem, którego zasłony widać było na horyzoncie. Zajmowały coraz większą część nieba, na szczęście po stronie od której się oddalaliśmy, przy wtórze pierdzenia łódkowego motorka. Po około godzinie dopłynęliśmy do celu, łódź przybiła do drewnianego pomostu.
Wysiedliśmy z naszym skromnym dobytkiem na plecach i ruszyliśmy w stronę suchego lądu.


Kanawa to niewielka wysepka, której właścicielami są Australijczycy i pewnie dlatego jak na Indonezję ceny bardzo wysokie. Bardzo sympatycznie zagospodarowana. Główny budynek z recepcją i restauracją, małe domki, namioty, i te zabawne łóżka na plaży. W środku wyspy stoi sobie góra, po której biegają kozy. Jałowy krajobraz, palm brak a są one jak wiadomo wyznacznikiem fajności małych bezludnych wysepek. Tyle. Miło, ale dupy nie urywa.

Zwaliliśmy graty na kupę i poszliśmy plażą oglądnąć sobie wyspę i znaleźć miejsce na biwak. Trwał odpływ, woda odkryła dużą powierzchnię skał i namorzyny.


Nie wiadomo było jak daleko podchodzi woda w czasie przypływu, który będzie w nocy i czy nie odetnie nam drogi do przystani, jeżeli odejdziemy za daleko. Z tego względu rozbiliśmy obóz niedaleko domków.
Deszcz na szczęście zgubił nas na morzu, niebo było zachmurzone, ale nie zapowiadało się na deszcz.


Słońce skryło się za horyzontem w feerii barw. Pawelsky, przygotowany na wszystko właściciel noża, trytytek i silver tape rozpalił ognisko.


Rozsiedliśmy się dookoła, wyciągnęliśmy kolację i zaczęliśmy jeść nasi.
„Nie można tu palić ogniska!” podeszło do nas pięciu chłopa, jeden z wiadrem wody zalał ogień. Szef ekipy zaczął zadawać pytania, co tu robimy, skąd jesteśmy, Przecież jak nam się coś stanie, to on za to będzie dopowiadać. Co nam się może stać na małej wyspie na środku morza i przed kim będzie odpowiadać nie umiał niestety powiedzieć. Chyba tylko atak Krakena mógł nam w tamtej chwili grozić.
W końcu Magdalena dała mu nr telefonu do kolesia, u którego wykupiliśmy rejs i powiedziała, żeby do niego dzwonił bo to on nam powiedział, że możemy spać tu na dziko. Magda i Paweł poszli potem wykupić nurkowanie i wyjaśnili sytuację u właścicielki wyspy. Chodziło głównie o to, że jak biwakujemy na dziko to ona na nas nie zarobi.


Było już późno, wyjący w tle agregat prądotwórczy/nabijacz powietrza w butle nurkowe (nie wiem dokładnie co, ale wyło jak diabli) skutecznie rujnował romantyczny nastrój.
Nie wiem, czy to taka codzienna atrakcja, ale skutecznie obniżała poziom komfortu, zwłaszcza, jeżeli ktoś przypłyną na wyspę na końcu świata, żeby zaznać ciszy i spokoju.

Zaczęliśmy mościć sobie legowiska, na wystających ściętych bambusowych łodygach podwiesiliśmy moskitiery. Nie było moskitów, ale widziałam sporego pająka uciekającego przed światłem pod kamień i wolałam się szczelnie zawinąć w siatkę, by nie obudzić się z nowym przyjacielem w moim plażowym łóżku. Przerzedziły się chmury i wyszedł księżyc. Była pełnia, świecił obłędnym białym światłem tak mocno, że przedmioty na plaży zaczęły rzucać cień. Woda zaczęła powracać na brzeg, morze szumiało coraz głośniej, jakby ktoś odkręcił kurek. Było magicznie i gdyby w tym momencie naprawdę pojawił się Kraken nikogo z nas by to specjalnie nie zdziwiło.


(...) Leżę na ciepłych krajach, na gorejącym równiku
i na jedwabnych poduszkach z różnobarwnego batiku...
Wyciągam ręce ku Tobie, w Twoją najsłodszą stronę
i czuję na rękach gwiazdy nisko nad nami zwieszone...
Ogarniam Cię splątanego w pochmurny namiot niebieski,
i spada niebo z hałasem, jak belki, wiązania, deski,
obrzuca nas półksiężycem, słońcem, obłoków zwojem -
i tak spoczywam - okryta niebem i sercem Twoim... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz