21.11.2012

Dzień 9 FLORES, Bajawa - Labuan Bajo

Wstaliśmy bladym świtem i udaliśmy się na posiłek. Niespodzianka, naleśnik z bananami plus kawa. Rozkoszowanie się wspaniałym jedzeniem przerwał nam dźwięk klaksonu. Pojazd zajechał, trzeba się zbierać. Nasze plecaki zostały przywiązane do dachu, my usadowiliśmy się w środku, autobus ruszył z kopyta w – jak nam powiedziano - dziesięciogodzinną trasę do Labuan Bajo. Było ciasno, niewygodnie, telepało i trzęsło, ale co to dla nas, w końcu na przejechanie 200km dziesięć godzin powinno wystarczyć aż nadto, a tyle to łykam jadąc z Wrocławia do Trójmiasta. Pociągi PKP nie przyzwyczajają do luksusów, raczej właśnie dają przedsmak jazdy indonezyjskim autobusem.


Dwie godziny później dalej krążyliśmy po Bajawie zbierając kolejnych pasażerów. Do naszych plecaków dołączyły worki, pudła i góra powiązanych ze sobą kokosów, które wesoło postukiwały w rytm wpadania autobusu w dziury na drodze. W końcu wyjechaliśmy na trasę.
Droga po której jechaliśmy, wąska i kręta, na przemian biegła w górę i w dół. W większości asfaltowa, czasem pół na pół, kiedy indziej czysty piach. Gdy przez niego przejeżdżaliśmy wzbijały się tumany rudego kurzu, który przez otwarte drzwi i okna wpadał do środka. Nasze ubrania i twarze sukcesywnie zmieniały kolor. Często spotykaliśmy roboty drogowe, mijaliśmy o włos koparki, spychacze i inne takie ustrojstwa. Oczywiście w obowiązkowych tumanach piachu.
Przez całą drogę jedyne drzwi pojazdu były otwarte. Stał w nich koleś niezmordowanie wykrzykując LABUAN BAJO! BAJO! BAJO!

Magdalena otworzyła okno wywołując oburzenie w siedzącej tam rodzinie karaluchów, które rozbiegły się dookoła szeleszcząc pancerzykami. Dzielna pogromczyni potraktowała je chusteczką wybijając w pień trzy pokolenia, co najmniej. Przeżył jeden osobnik, który przysięgając srogą zemstę schował się w plecaku Kasz, w oczekiwaniu na okazję do rozpoczęcia krwawej wendetty. Został jednak odkryty w następnej miejscowości i zakończył swój żywot pod klapkiem. Albowiem jesteśmy źli i nie znamy litości.
Anyway, ważne, że jechaliśmy. Zatrzymywaliśmy się na posiłek albo jak kierowca chciał siku.
Wpadliśmy w trans podróżny, kiedy to wiadomo, że w danej chwili nic od nas nie zależy, trzeba tylko cierpliwie czekać i gubić kolejne godziny. Za oknami przesuwały się piękne krajobrazy, wioski i miasteczka, zwierzęta, pola ryżu, ludzie zajęci swoimi sprawami.


Słuchałam sobie uroczego audiobooka o armii zombiaków które opanowały USA, co jakiś czas zapadając w drzemkę. Zaczęło lać. Nagle tyłem autobusu zarzuciło i zaczęliśmy się zsuwać. Na szczęście po chwili stanął, bo znajdowaliśmy się wysoko w górach na wąskiej błotnistej drodze. Lokalesi siedzieli niewzruszeni czekając na cud. Nasi dzielni faceci wyskoczyli na zewnątrz i z obsługą autobusu wyciągnęli go na prostą. Wrócili umazani błotem jak nieboskie stworzenia i pojechaliśmy dalej, z przerwą przy strumieniu gdzie się jako tako ogarnęli.


Wreszcie, po 14 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Labuan Bajo. Nie mogliśmy znaleźć miejsca w hostelu. Tubylcy jak zwykle, widząc pałętających się jak sieroty zmęczonych turynów oferowali swoja pomoc. Jeden wziął Maćka na skuter i pojechali w poszukiwaniu wolnych pokoi. Wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło. Znalazły się wolne pokoje w bardzo przyjemnym hostelu ukrytym za parkingiem dla ciężarówek.
Wyszliśmy jeszcze coś zjeść i spotkać się z Asią i Pomorem, z którymi przylecieliśmy do Azji, rozstaliśmy się na Bali, by potem kilkakrotnie skrzyżować nasze drogi. A potem poszliśmy spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz