Dwie godziny później dalej krążyliśmy po Bajawie zbierając kolejnych pasażerów. Do naszych plecaków dołączyły worki, pudła i góra powiązanych ze sobą kokosów, które wesoło postukiwały w rytm wpadania autobusu w dziury na drodze. W końcu wyjechaliśmy na trasę.
Droga po której jechaliśmy, wąska i kręta, na przemian biegła w górę i w dół. W większości asfaltowa, czasem pół na pół, kiedy indziej czysty piach. Gdy przez niego przejeżdżaliśmy wzbijały się tumany rudego kurzu, który przez otwarte drzwi i okna wpadał do środka. Nasze ubrania i twarze sukcesywnie zmieniały kolor. Często spotykaliśmy roboty drogowe, mijaliśmy o włos koparki, spychacze i inne takie ustrojstwa. Oczywiście w obowiązkowych tumanach piachu.
Przez całą drogę jedyne drzwi pojazdu były otwarte. Stał w nich koleś niezmordowanie wykrzykując LABUAN BAJO! BAJO! BAJO!
Magdalena otworzyła okno wywołując oburzenie w siedzącej tam rodzinie karaluchów, które rozbiegły się dookoła szeleszcząc pancerzykami. Dzielna pogromczyni potraktowała je chusteczką wybijając w pień trzy pokolenia, co najmniej. Przeżył jeden osobnik, który przysięgając srogą zemstę schował się w plecaku Kasz, w oczekiwaniu na okazję do rozpoczęcia krwawej wendetty. Został jednak odkryty w następnej miejscowości i zakończył swój żywot pod klapkiem. Albowiem jesteśmy źli i nie znamy litości.
Anyway, ważne, że jechaliśmy. Zatrzymywaliśmy się na posiłek albo jak kierowca chciał siku.
Wpadliśmy w trans podróżny, kiedy to wiadomo, że w danej chwili nic od nas nie zależy, trzeba tylko cierpliwie czekać i gubić kolejne godziny. Za oknami przesuwały się piękne krajobrazy, wioski i miasteczka, zwierzęta, pola ryżu, ludzie zajęci swoimi sprawami.
Słuchałam sobie uroczego audiobooka o armii zombiaków które opanowały USA, co jakiś czas zapadając w drzemkę. Zaczęło lać. Nagle tyłem autobusu zarzuciło i zaczęliśmy się zsuwać. Na szczęście po chwili stanął, bo znajdowaliśmy się wysoko w górach na wąskiej błotnistej drodze. Lokalesi siedzieli niewzruszeni czekając na cud. Nasi dzielni faceci wyskoczyli na zewnątrz i z obsługą autobusu wyciągnęli go na prostą. Wrócili umazani błotem jak nieboskie stworzenia i pojechaliśmy dalej, z przerwą przy strumieniu gdzie się jako tako ogarnęli.
Wreszcie, po 14 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Labuan Bajo. Nie mogliśmy znaleźć miejsca w hostelu. Tubylcy jak zwykle, widząc pałętających się jak sieroty zmęczonych turynów oferowali swoja pomoc. Jeden wziął Maćka na skuter i pojechali w poszukiwaniu wolnych pokoi. Wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło. Znalazły się wolne pokoje w bardzo przyjemnym hostelu ukrytym za parkingiem dla ciężarówek.
Wyszliśmy jeszcze coś zjeść i spotkać się z Asią i Pomorem, z którymi przylecieliśmy do Azji, rozstaliśmy się na Bali, by potem kilkakrotnie skrzyżować nasze drogi. A potem poszliśmy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz