30.10.2012

Dzień 3 BALI, Kuta, Uluwatu



O poranku dziewczynki wyruszyły w poszukiwaniu nowego hostelu. Okazało się, że nasz deluxe umieszczony jest niedaleko knajpy, w której całą noc puszczano bardzo głośne techno czy coś w ten deseń, co dało nam dużą motywację. Chłopcy mieli za zadanie wynająć skutery.
Kilka bocznych uliczek dalej trafiłyśmy do uroczego hostelu prowadzonego przez wiecznie uśmiechniętego pana, który wydawał się stać obok siebie. Narkotyki są w Indonezji bardzo nielegalne, alkoholu praktycznie nie ma. Podejrzewaliśmy, że jest napędzany magic mushroms, które to nie są w Indonezji uznawane za narkotyk i można je kupić wszędzie. Nie spróbowaliśmy, uprzedzam pytanie, wiem, mięczaki z nas.
Anyway, przenieśliśmy graty, co szło nam coraz sprawniej, wsiedliśmy na skutery i wyruszyliśmy w stronę Uluwatu, świątyni poświęconej duchom morza.


Pura Luhur Uluwatu, można przetłumaczyć jako: świątynia (Pura) szlachetny (Luhur), koniec ziemi (ulu), skała (watu), że tak błysnę lingwistycznie. Piękne mają te nazwy w Azji. Jest to kompleks sakralny zbudowany na skalnym klifie 250 m n.p.m.
Stojąc na krawędzi skały, mając pod sobą rozbijające się o brzeg fale oceanu a przed sobą tylko pustą przestrzeń czuje się człowiek, jakby faktycznie stał na krańcu Ziemi.


Z tych wzniosłych uczuć i refleksji wyrwały nas małpy. Łażą sobie dookoła, wspinają na mury, drzewa i turystów szukając błyszczących, obluzowanych itemów, które można ukraść. Przekonał się o tym Pawelsky, niepomny ostrzeżeń Kasz nie dość mocno pilnował swoich okularów. W ciągu milisekundy zmieniły one właściciela na grubego małpiszona z bardzo ostrymi zębami. Po dokonanej kradzieży usiadł sobie na murze i z zamyślona miną, niczym profesor zastanawiający się nad tajemnicami wszechświata, żuł końcówkę okularów nie zwracając uwagi na Pawelskyego, który obiecywał krwawą i okrutną zemstę jemu, jego rodzinie i znajomym. 


Nagle, znikąd pojawił się pan z obsługi i rzucił małpie kawałek owocu. Ten złapał go z gracją lewą łapką, prawą odrzucił okulary i z niezmienionym wyrazem pyszczka zabrał się za szamanie banana.
Te małpy nie są takie głupie.

Sporo radości daje obserwowanie jak obrabiają ludzi z różnych przedmiotów. Oczywiście pod warunkiem, że to nie my jesteśmy tymi ludźmi. Jedna z turystek miała mniej szczęścia niż Pawelsky, małpa ukradła jej okulary przeciwsłoneczne i uciekła do dżungli. Przypuszczam, że gdzieś w okolicach świątyni jest ich wielka sterta. Albo małpy pracują w branży obrotu kradzionymi okularami. 


Innemu chłopakowi małpi dzieciak wyrwał butelkę z wodą, odkręcił zakrętkę i duszkiem wypił całą zawartość. Mnie małpy oblazły, gdy na chwilę usiedliśmy w świątynnym amfiteatrze. Jedna malutka i urocza usiadła na moich kolanach, włożyła swoja dłoń w moją i wdzięczyła się patrząc słodko w oczy. Jej dwie kumpele w tym czasie próbowały otworzyć plecak, wygrzebać coś z kieszeni i odpiąć bransoletkę.

 W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o wioskę surferską położona na stromej skarpie. Siedzieliśmy przy stoliku jedząc nasi goreng i obserwując słońce leniwie chowające się za horyzontem. Potem zeszliśmy na brzeg oglądając odkryte przez fale odpływu różne dziwne morskie formacje i łaskawie pozwalając lokalesom robić sobie z nami zdjęcia. Dopiero po zachodzie słońca wyruszyliśmy w drogę powrotna do Kuty. 

Ulice na Bali są permanentnie, od rana do wieczora zakorkowane. Jeden za drugim samochody, głównie Toyoty wloką się w żółwim tempie. Miałam wrażenie, obserwując te niekończące się sznury pojazdów, że samochód na Bali dostaje się za karę. Zupełnie inaczej wygląda sprawa ze skuterami.
W niezliczonych ilościach śmigają po ulicach, nie imają się ich korki ani przepisy drogowe. Omijają stojące samochody z lewej, prawej i środkiem przeciskając się między nimi na grubości gazety. Kierowcy nie robią z tego problemu uprzejmie ustępując miejsca, zapewne głównie z obawy o stan lakieru swojego autka. Z tego, co widziałam na skuterze mieści się w porywach do sześciu pasażerów a także wszelkiego rodzaju sprzęty kilka razy większe od pojazdu i kierowcy razem wziętych. Przewozi się także liście palmowe, bambusy, trzodę, drób i co tylko.

My na szczęście na skuterach - faceci za sterami, damy jako balast – jechaliśmy coraz sprawniej w miarę nabierania przez naszych kierowców skuterowych skilsów. Oczywiście nie obyło się bez przygód, zgubiliśmy w ciemnościach Macieja & Kasz, naszych przewodników. Ale wychodząc z założenia, że skoro jesteśmy na wyspie, to w końcu i tak trafimy na miejsce, jechaliśmy dalej. No i trafiliśmy.

Zdjęcia: drugie Magdalena, ostatnie Longin reszta ja

28.10.2012

Dzień 2 BALI, Denpasar, Kuta




O 11:30 wysiedliśmy z mrożącego klimatyzacją samolotu na gwarnym i gorącym lotnisku w Denpasar. Znów zgubiliśmy godzinę. Długo kombinowaliśmy z wynajęciem taksówki do Kuty a i tak okazało się, że najtaniej jest w oficjalnym lotniskowym okienku.
W taksówce, przy kierownicy leżał talerzyk z ryżem, kwiatkami i ciasteczkami.

Balijczycy to bardzo religijny naród. Wierzą, że świat dzieli się na trzy sfery: wysoki świat dewów do którego przynależą bogowie i duchy przodków, ziemski świat demonów i przynależny ludziom kawałek leżący pośrodku. A jak wiadomo każdy, nawet bóg czy demon, jak głodny to zły, więc składają kilka razy dziennie ofiary w miejscach zamieszkania i pracy. Jest to jedzenie, które sami lubią, papierosy i kwiaty.


Agama hindu dharma to religia, odmiana hinduizmu, która występuje tylko na Bali. Zawiera w sobie elementy buddyzmu oraz animistycznych kultów lokalnych. Dzięki temu jest tak barwna i niesamowita.
Hinduizm indyjski sam w sobie jest bardzo skomplikowany a Balijczycy asymilując go dodali jeszcze sporo do siebie. Przykładem może być panteon balijskich bogów i bogiń, weźmy taką Durgę: w indyjskim hinduizmie jest uważana za jedno z kobiecych wcieleń Śiwy, boga paradoksów. Jego pełna pozornych sprzeczności natura w indyjskim hinduiźmie przejawia się tym, że może on przyjąć formę Paravati – łagodnej i pełnej macierzyńskich uczuć, lub Kali, mściwej i wrednej.
W hinduizmie balijskim Dewi Durga uważa się za małżonkę Dewa Siwa. Wraz z Dewa Siwa są niszczycielami negatywizmu. Podobną do Kali Jest Rangda, jedno z wcieleń Dewi Durga.
Kali, w indyjskim hinduizmie, stanowi bardzo ciemną i mściwą stronę Śiwy, w Balijski hinduizmie Rangda stanowi bardzo ciemna i mściwa stronę Dewi Durga.
 Rangda jest często przedstawiana jako Królowa Czarownic, ekspert w czarnej magii, krwiożerczy kanibal, wróg opiekunów Bali.
Tak to mniej więcej wygląda. Prawie tak zamotane jak „Moda na Sukces”.


Wizerunki bóstw i demonów widoczne są wszędzie, Garuda na kontuarze w hotelowej recepcji czy rzeźba stojąca na środku skrzyżowania i przedstawiająca boga wyrywającego flaki z brzucha jakiemuś demonowi. Groźnie wyglądający policjant ma kwiatek za uchem bo właśnie wrócił ze świątyni, a sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami banknotem, który od Ciebie dostała, trzepie po całym asortymencie „na szczęście”, bo jesteś jej pierwszym klientem dzisiaj. Każdy dom ma swoją świątynię rodzinną poświęconą duchom przodków i pomniejsze kapliczki dla bogów, w których składa się ofiary.

Sama architektura jest równie bajkowa, widać w niej olbrzymie poczucie estetyki Balijczyków, dbałość o detal i harmonię. Wszystko to robi olbrzymie wrażenie zwłaszcza w porównaniu z islamską częścią Indonezji którą widzieliśmy, jej prostym, prymitywnym budownictwem i ogólnym marazmem muzułmanów żyjących w duchu insz Allach.

 Brama do przeciętnego balijskiego domku jednorodzinnego
Wysiedliśmy na ulicy przy plaży i ruszyliśmy w poszukiwaniu hostelu. Na nasze nieszczęście był koniec Ramadanu, Bali przeżywało najazd imprezujących muzułmanów i na większości hostelowych bram wisiała tabliczka FULL. W końcu jednak udało się nam znaleźć pokoje, w opcji exclusive. Czyli zamiast wiatraka zamontowana była w nim klimatyzacja. Osobiście nie polecam. Chyba, że ktoś lubi mieć zapalenie płuc, czy złapać jakiegoś egzotycznego grzyba.
Tu nastąpiło moje pierwsze spotkanie z indonezyjską wersją łazienki. Co prawda toaleta była europejska a nie „na narciarza”, ale zamiast papieru toaletowego i stało sobie wiadro napełnione wodą z pływającym w nim nabierakiem. Pełniło ono również rolę spłuczki.


Indonezyjczycy dość swobodnie traktują sztukę projektowania instalacji wodno-sanitarnych i każda toaleta w nowo odwiedzonym hostelu czy restauracji dostarczała nam nowych wrażeń.

Po prowizorycznym rozpakowaniu i zimnym prysznicu (pokój nie był na tyle exclusive, żeby była w nim ciepła woda. Ale kto w Indonezji potrzebuje ciepłej wody?) poszliśmy na plażę. Przeciskaliśmy się wąskimi, kolorowymi uliczkami pełnymi kramów z pamiątkami, wypożyczalni desek surferskich, salonów tatuażu i masażu. Bladzi jak tyłek eskimosa (wszyscy prócz Madzi dbającej o swoja całoroczna opaleniznę) zdecydowanie odcinaliśmy się od otoczenia. 


Na plaży odgrodzonej od ruchliwej ulicy wysokim murem trwał właśnie odpływ. Łaziliśmy sobie po czarnym, wulkanicznym piachu. Brodziliśmy w wodzie witając się z oceanem i podziwiając widoczne na horyzoncie wulkany. 


Tu też pierwszy raz poczułam się jak celebrytka. Podbiegła do mnie mała Azjatka i zapytała, czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie, bo jestem „beautiful”.
Ach, no przestań, ależ oczywiście, jak tak bardzo chcesz. 
Podobno wg Indonezyjczyków zdjęcie z białasem przynosi szczęście, więc podchodziła do nas zwykle grupa nastolatków i robiliśmy sobie słit focie w różnych konfiguracjach, żeby każdy się załapał. Powtarzało się to później na każdej wyspie, w każdej wiosce aż do momentu, kiedy skóra z matrixowobiałej zmieniła kolor na oliwkowy.

 Noc w Indonezji leżącej na równiku zapada szybko. Przed 19 było już ciemno. Kiedy zrobiło się chłodniej, wybraliśmy się w poszukiwaniu pożywienia. Szliśmy przez ciemną uliczkę pełną restauracji i kramów z jedzeniem, aż dotarliśmy do lokaleskiej wersji naszego baru Miś. Ustawiał się człowiek w kolejce przy gablocie z misami pełnymi różnych pyszności, dostawał koszyk wyścielony nieprzemakalnym papierem wypełniony ryżem. Pan z obsługi nakładał nam do tego ryżu to co wskazaliśmy z gablotki: smażone tofu, kurczak, krewetki, warzywa, makaron, orzeszki, przeróżne sosy i dodatki, w tym niesławny Sambal. Ja rzuciłam „mojemu” panu nakładaczowi hasło „no spicy” przez co wybór gwałtownie się skurczył. A to co dostałam i tak rozniecało ogień w przełyku, mimo to było pyszne. Byliśmy jedynymi turystami w Misiu, więc wzbudzaliśmy sensację a idąc przez lokal do toalety czułam na sobie spojrzenia niczym Nicole Kidman krocząca po czerwonym dywanie by odebrać Oskara.


W przewodnikach ostrzegają, co prawda, żeby nie stołować się w przydrożnych knajpkach i budkach z jedzeniem tylko restauracjach dla turystów. Ale tak na zdrowy rozum, lepiej jest zjeść świeże jedzenie w miejscu gdzie siedzi mnóstwo tubylców niż w pustawej restauracji dla turystów. Może i są tam kolorowe serwetki, ale i tak pracujący w kuchni nawyki dotyczące higieny mają zdecydowanie bardziej azjatyckie niż europejskie.
Przez całą podróż żadne z nas nie miało poważniejszych problemów z żołądkiem. Dużą zasługę w tym miał ostry jak pazur szatana sambal, indonezyjski sos chili. Wielkim jego fanem był Longin. Nakładał on sobie zawsze olbrzymie ilości tego specjału a potem siedział z łzawiącymi oczami łapiąc powietrze niczym karp wyciągnięty z wody. Tak, proszę państwa, sambal to nie zabawa dla amatorów. Obecnie, po długim, morderczym treningu Longin ma w tej dziedzinie czarny pas.

Zdjęcia: ostatnie Longin, reszta moi

26.10.2012

Dzień 1 Tajlandia, Bangkok

Bangkok to nazwa używana głównie przez turystów. Prawidłowa i pełna nazwa stolicy Tajlandii to กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์ czyli Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co w wolnym tłumaczeniu oznacza:
„Miasto Aniołów, Wielkie Miasto, Wieczny Klejnot, Niezdobywalne Miasto Boga Indry, Wspaniała Stolica Świata Wspomaganego Przez Dziewięć Pięknych Skarbów, Miasto Szczęśliwe, Obfitujące W Ogromny Pałac Królewski, Który Przypomina Niebiańskie Miejsce Gdzie Rządzi Zreinkarnowany Bóg, To Miasto Dane Przez Indrę, Zbudowane Przez Wisznu.”

 

Jak widać Tajowie mają fantazję.

Z Warszawy przez Helsinki, gubiąc po drodze kilka godzin, dotarliśmy szczęśliwie do Miasta Aniołów, Wielkiego, Wiecznego Klejnotu etc., skąd następnego dnia mieliśmy samolot do Denpasar na Bali.
Na olbrzymim lotnisku Suvarnabhumi, industrialnej budowli z betonu i szkła udało nam się kilka razy zgubić i znaleźć członków wycieczki. Ostatecznie jednak wyszliśmy na zewnątrz i pierwszy raz zaczerpnęliśmy gorącego i parnego Tajlandzkiego powietrza. 



Wsiedliśmy do szybkiej kolejki, z której mogliśmy podziwiać zmieniającą się zabudowę Bangkoku. Dzielnice biedoty i ekskluzywne centra. Małe domki położone wśród bujnej zieleni, osiedla mieszkaniowe domków-klonów, blokowiska, olbrzymie apartamentowce i strzeliste biurowce. 


Po dojechaniu do ostatniego przystanku przesiedliśmy się do taksówek w cukierkowych kolorach, które zawiozły nas na ulicę Soi Rambuttri, mieszcząca się w starej dzielnicy Banglumphu. Leżąca niedaleko Khao San Road jest dużo bardziej znana i nawiedzana przez dzikie tłumy turystów z całego świata. Woleliśmy jednak spokojniejszą i tańszą Soi Rambuttri, gdzie znaleźliśmy hostel, zrzuciliśmy graty i na pełnym jet lagu ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu jedzenia.

 

Nie było to jakimś specjalnie trudnym wyzwaniem gdyż w Bangkoku jedzenie jest wszędzie. Ulice pełne są wózków, kramów, mniej lub bardziej prowizorycznych restauracyjek z wystawionymi na chodniku stolikami. Można w nich zjeść m.in. zupę, makaron, szaszłyki, owoce, robaki, co tylko dusza zapragnie.


Pierwszy posiłek w Bangkoku zjedliśmy w knajpce, której właścicielką była babcia z kolorowymi warkoczykami do pasa. Tom Yum czyli zupa z owoców morza polecona przez Kasz po dłuższej chwili oczekiwania wjechała na stół. Po zjedzeniu pierwszej łyżki łzy stanęły mi w oczach i zaczęłam ziać ogniem. Pierwszy chyba raz w życiu jadłam coś tak ostrego. Nie udało mi się skończyć, oddałam zupę Maćkowi, który bez problemu zresetował talerz. Twardziel.


Po obiedzie przyszła kolej na deser. Zimne kawałki ananasa, słodkiego jak grzech. Z Magdaleną rzuciłyśmy się na duriana. Był to jeden z moich prywatnych „Grali”. Czymś, o czym się czyta, słyszy jak przeżywa je Pawlikowska, ogląda na zdjęciach, ale wydaje się niemożliwością by samemu tego doświadczyć. Po historiach i legendach na temat tego uberowocu spodziewałam się niesamowitych doznań zapachowo-smakowych. Sprzedawany był w kawałkach na tacce. Pachniał delikatnie cebulą, miał konsystencję budyniu, a smakował jak cebulowy budyń. Tyle w temacie.


Skierowaliśmy się w stronę przystani. Tam wsiedliśmy na tramwaj wodny, który zawiózł nas do Wat Pho, Świątyni Leżącego Buddy. Słynie ona przede wszystkim z pozłacanego posągu Buddy, wysokiego na 15 i długiego na 45 metrów. Został przedstawiony w chwili osiągania nirwany. Leży sobie w bogato ozdobionej kaplicy i z obojętnie błogą miną obserwuje przepływająca obok niego rzekę uzbrojonych w kamery i aparaty bosych turystów. 



Poza tym na terenie kompleksu świątynnego znajduje się ponad tysiąc rzeźb Buddy. 


Przepiękne kaplice, w których trzeba było zdejmować buty i zakładać sarong. 


 Chedi, zdobione ceramicznymi płytkami i kwiatami wieże-stożki. Fontanny, liczne krużganki, bramy i dziedzińce.


Wszystko to otoczone ogrodem tworzy labirynt po którym można błąkać się godzinami, wciąż odkrywając nowe skarby.


Jet lag jednak zwyciężył i musieliśmy wrócić hostelu na małą drzemkę. Wracaliśmy przez targowisko pełne obłędnie śmierdzących suszonych ryb. Można było sobie kupić taką na patyku i dziamdziać po drodze zapewniając sobie dzięki zapachowi przestrzeń życiową, ale nie skorzystaliśmy.


Zjadłam za to dragon fruit, wściekle czerwony i farbujący owoc o smaku kiwi i buraka. W tych wszystkich owocach, które człowiek próbował pierwszy raz w życiu zabawne było to, że zawsze jego smak się z czymś kojarzył i zwykle dawało się go poskładać z dwóch czy większej ilości znajomych smaków.
 

Potem, żeby było weselej, wsiadło nam się do złego tramwaju przez co zobaczyliśmy więcej Bangkoku i zdechłych zwierząt pływających w rzece, niż zamierzaliśmy. 



Poziom abstrakcji w naszym jetlagowym delirium wzrastał. Na szczęście w końcu dotarliśmy do hostelu i przekimaliśmy dwie godzinki ululani szumem wiatraków leniwie mielących gęste od gorąca powietrze.

Wieczorem wypoczęci i świeży jak skowronki wybraliśmy się coś zjeść. Tak dla odmiany. Weszliśmy w uliczki pełne kramów z przeróżnymi śmieciami dla turystów i jedzeniem oczywiście. Kasz i Maciej zaprowadzili nas do Pani Od Najlepszego Mie Gorenga W Całym Bangkoku i Okolicy. Faktycznie była godna tej nazwy. Wózek, przy którym gotowała był doskonale zoptymalizowany do przyrządzania tej potrawy. Na szeroką patelnię wlewała tłuszcz, na który wbijała jajko. Do tego wrzucała kawałki tofu (kurczaka, owoców morza czy czego tam sobie człowiek zażyczył), warzywa i wybrany przez nas z 5 różnych makaron. To wszystko po usmażeniu dostawało się na talerzyku i można było sobie przyprawić w zależności od upodobania orzeszkami, papryczkami, suszonymi krewetkami i 5 różnymi sosami. Potem brało się pałeczki, siadało na krawężniku i konsumując kontemplowało toczące się przed oczami uliczne życie. Czyż można sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzanie czasu?



Szwędaliśmy się oglądając stragany oferujące prawie oryginalne okulary Ray-Ban, złote zegarki Rolex, torebki Louis Vuitton czy majtasy Calivin Klein, kiedy lunął deszcz. Ściana wody momentalnie zamieniła chodniki w potoki, ale było to całkiem przyjemne po całodziennym upale. Po zakupach zachciało nam się zakosztować jednego z dwóch narodowych sportów Tajlandii. Ja miałam ochotę zobaczyć tajski boks, ale zostałam przegłosowana przez męską część wczasowiczów, w związku z czym udaliśmy się do dzielnicy Patpong w poszukiwaniu słynnego Pussy Ping Pong (z ciekawości zaglądnęłam do Wikipedii i jest w niej cały artykuł opisujący ping pong show, cytując: „The show consists of women using their pelvic muscles to either hold, eject, or blow objects from their vaginal cavity”:)).


Wynajęliśmy dwa Tuk-tuki, czyli trójkołowe pojazdy rowerowe z silnikami (jedyny słuszny pojazd do poruszania się po Bangkoku) i ścigając się po mokrych, błyszczących kolorowymi światłami ulicach z oszałamiającą prędkością 40km/h dotarliśmy do celu. 



Kierowcy wysadzili nas w ciemnej uliczce pełnej patrzących spode łba zakapiorów i szybko odjechali. Na hasło ping pong jeden z nich się ożywił i podając jakąś absurdalną kwotę pokazał nam zamknięte stalowe drzwi, które podobno prowadziły do lokalu. Entuzjazm naszych panów opadł i ruszyliśmy szybkim krokiem przed siebie, w poszukiwaniu ludzi i światła. Ulicę dalej doszliśmy do tętniącego życiem bazaru, naokoło którego znajdowało się mnóstwo klubów go-go i innych tego typu klubokawiarni. Dopadł nas naganiacz i zaproponował „show” w cenie piwa za 100 Batów, więc poszliśmy. 


Na środku lokalu znajdował się podest z rurami, przy których stały, bez entuzjazmu przestępując z nogi na nogę, półnagie „tancerki”. Z bardzo długim stażem wnioskując po wyglądzie. Jedyna ładna, mająca biust i wykazująca jakąkolwiek aktywność sceniczną dziewczyna na 99% była kiedyś facetem. Jak to podsumował Pawelsky: „Prawdziwa kobieta nie poprawia sobie tak często majtek.”
Show trwał, pani podała części publiczności paletki, potem wskoczyła na podest, podścieliła sobie biały ręczniczek i zaczęła ruchem odbiodrowym, że tak się wyrażę, wystrzeliwać piłeczki w stronę publiczności. Niewątpliwie są na świecie koneserzy tego typu rozrywek, ja z wrażenia się zdrzemnęłam. Potem inna pani zaczęła show z łańcuszkiem żyletek, w kolejce czekał tort ze świeczkami, ale panowie zaspokoili już ciekawość i mogliśmy sobie pójść.



Po powrocie na Soi Rambuttri znów rzuciliśmy się na jedzenie, tym razem sataje – szaszłyki różnego typu. Był też sprzedawca z wózkiem pełnym smażonego robactwa i skorpionów, ale wyglądało to bardziej na rozrywkę dla turystów, bo żaden tubylec ich nie jadł.

Trzeba było jednak zacząć się szykować do opuszczenia magicznego miasta, za kilka godzin mieliśmy samolot do Indonezji. Wróciliśmy do hostelu, przespaliśmy trzy godziny, po czym zapakowaliśmy w taksówkę i ruszyliśmy z powrotem na lotnisko.


Zdjęcia: 2, 3, 9 Magdalena, 10 Longin, reszta ja.