2.12.2012

Dzień 12 rejs KOMODO, FLORES, Labuan Bajo

  soft kitty, warm kitty, little ball of fur... sleepy kitty, happy kitty, purr, purr, purr

Wstaliśmy akurat na czas, by podziwiać wschód słońca. Zdecydowanie od podziwiania wschodów słońca wolę je przesypiać, ale tym razem było dobrze. Nieczęsto zdarza mi się obserwować budzący się do życia świat z łóżeczka na środku morza, na końcu świata.


Tego dnia czekał nas ciąg dalszy zabawy ze smokami. Na Kanawie wybraliśmy dłuższą trasę trekkingu przez terytorium waranów i była to dobra decyzja. Dużo ciekawsza i bujniejsza flora i fauna niż na Rince. Tym razem wyciągnęłam bezczelnie aparat i robiłam zdjęcia, a nawet film. Tak w ramach protestu przeciw dojeniu turystów.
Tutejsi Rangersi mieli fachowe mundurki i identyczne kijaszki jak ci na Rince. Przed wyjściem w teren uraczyli nas jeszcze opowieścią o niemieckim turyście, który odłączył się od grupy i za karę został zeżarty przez warany. Tylko but po nim został. Taka historia z morałem.
Pierwszym waranem którego zobaczyliśmy był bejbi smok, który siedział w dziupli suchej palmy.


Chował się przed mamusią i resztą rodzinki, która z chęcią by go zjadła na śniadanie. Spotkaliśmy po drodze kilka dorosłych waranów śpiących w krzakach i jednego olbrzyma, który wyszedł nam na przeciw. Usunęliśmy mu się jednak grzeczne z drogi i przeczłapał obok. Podobno o poranku są najbardziej agresywne. Jeżeli tak to nieźle potrafią tą agresję zamaskować leżąc bez ruchu i łypiąc oczami.


Kwiaty storczyków zwieszały się z drzew, na innych rosły dziwne, kuliste owoce.


Dookoła dreptały dzikie kurczaki a nad nami fruwały białe papugi. Wśród drzew leżał jeleń z odłamanym rogiem, inne, niewybrakowane biegały po zboczach gór. Było sporo białych, waranich kup. Jak nam wytłumaczył Ranger warany zjadają upolowaną zwierzynę w całości, nie wykluczając kości, dlatego ich odchody są białe od wapnia.


Zamarudziliśmy trochę i mieliśmy problem z odpłynięciem z wyspy bo przypływ, odpływ czy inna cholera nam przeszkadzała. Ale nasi pro żeglarze dali rade i wypłynęliśmy na pełne morze zmierzając w kierunku manta point..
Wskoczyliśmy do wody, niestety manty się na nas wypięły. Widziałam za to pierwszy raz w życiu raję.
Weszliśmy z powrotem na łódź. Wskoczyliśmy z dziobu do wody.

 Kasz się rozmyśliła w połowie skoku i postanowiła polewitować nad wodą

Weszliśmy na łódź. Wskoczyliśmy. Weszliśmy. Wskoczyliśmy. Dostaliśmy z liścia od meduzy. Było pięknie.

 Like a Boss

Pojawiły się meduzy i przypomniały dranie jak potrafią poparzyć. Popłynęliśmy na plażę otoczoną pięknymi rafami. Mnogość ryb, korali i różnego typu dziwadełek zapierała dech. Pojawiły się rekiny. Nieduże, rafowe, ale podobno też mogą zaatakować jak się je rozdrażni. Rekinów w środowisku naturalnym też nigdy wcześniej nie widziałam.
Potem wyszliśmy na brzeg i tam w płytkiej też pływały w klasyczny rekini sposób wystawiając płetwę grzbietową nad wodę.

Wszystko co dobre szybko się kończy, zbliżał się wieczór i musieliśmy wracać na Flores do Labuan Bajo. Wysiedliśmy na przystani, zarzuciliśmy toboły na plecy i bujającym się jeszcze od pokładu krokiem ruszyliśmy w poszukiwaniu wolnej kwatery. Udało się nam dostać pokoje w uroczym hostelu z białym patio pod dachem którego biegały gekony. Mają na łapkach przyssawki i nie przeszkadzało im zupełnie, że jedzą kolację do góry nogami. Siedzieliśmy jedząc migora i obserwując jak polują na komary i muchy pokonując grawitację. Do snu ukołysał nas drący się za oknem gekon. Nie było go widać bo schował się między warstwami daszku, ale słychać było jego śmiech i wołanie - „GE KOOO! GE KOOO!”. Żałuję, że nie nagrałam go sobie jako dzwonka do telefonu.


Zdjęcia: 1,6 - Maciej, ostatnie Kasz, reszta moi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz