18.12.2012

Dzień 15 LOMBOK Kuta wodospady Benang Stokel i Benang Kelambu

Plan na dziś: wodospady. W tym celu wynajęliśmy skutery i posiłkując się narysowaną nam poprzedniego dnia przez barmana mapą oraz wskazówkami uczynnej Mammy i jej chłopaków wyruszyliśmy w drogę. Zahaczyliśmy jeszcze o kolorowy targ pełen warzyw, owoców, ryżu, przypraw, dziwnych gąbek i glutów.



Mieli niezły ubaw z nas robiących zdjęcia. Nie dziwię się, jakby ktoś przylazł i robił zdjęcia jak kupuję ziemniaki w warzywniaku też bym się z niego śmiała.


Sprzedawca bananów strzelił foha, że sfotografowałam babcię z naprzeciwka a nie jego. Naprawiłam więc swój karygodny błąd. Pan profesjonalnie zapozował, uroczo komponując się ze swoim elegancko wyeksponowanym towarem:


Autostrady na Lomboku wyglądają lepiej niż te w Polsce, ale za to boczne drogi to mordercy półdupków. Przejeżdżaliśmy przez kolejne wsie i miasteczka wciąż gubiąc drogę. Na szczęście mieszkańcy byli bardzo pomocni. Sami zatrzymywali się i pokazywali nam którędy jechać. Nawet kiedy nie znali angielskiego i nie mogliśmy się dogadać, stawali przy nas z zafrasowaną miną drapiąc się w głowę i mamrocząc coś po indonezyjsku.
Jechaliśmy powoli zostawiając za sobą cywilizację, droga coraz bardziej dziurawa przestała w końcu udawać asfaltówkę. Dookoła rozciągały się tarasy ryżowych pól, szumiały palmy. W końcu dotarliśmy do ogromnego parkingu pełnego skuterów. Pełni złych przeczuć zapłaciliśmy za wejście i ruszyliśmy w górę między straganami z jedzeniem. Wodospad Benang Stokel był olbrzymi, woda spadała spomiędzy zielonych liści porastających zbocze.


Okazało się jednak, że o moich marzeniach o kąpieli w strugach wody mogę zapomnieć. Otaczały nas szkolne wycieczki muzułmańskiej młodzieży. Dziewczyny oczywiście siedziały jak kołki pozawijane w szmaty a chłopaki taplali się w wodzie.
Był jednak drugi wodospad Benang Kelambu, do którego droga była dość ciężka. Prowadziła przez las porastający strome zbocze. Sucha ziemia usuwała się spod stóp, ślizgaliśmy się na liściach i śmieciach. Szliśmy jednak dalej wspinając się po osuwającym się zboczu w nadziei na kąpiel. Po drodze spotkaliśmy się z eskalacją miłość i zachwytu indonezyjskich gimnazjalistów. Zrobiono nam mnóstwo zdjęć, ci bardziej nieśmiali z podpierdółki, śmielsi pozowali razem z nami. Sympatyczne dziewczyny poczęstowały nas owocami. W końcu naszym oczom ukazał się Benang Kelambu, wodospad jeszcze bardziej spektakularny od poprzedniego.


 I niestety również był pełen młodzieży, więc moje nadzieje na taplanie się w kaskadach pierzchły. Longin, Kasz i Maciej wskoczyli do wody. Kasz w ciuchach, faceci cwaniacy w spodenkach kąpielowych. Mi i Magdzie nie uśmiechał się powrót w mokrym ubraniu a Pawelsky strzelił foha, że nikt przed naszym przyjazdem nie posprzątał. Trudno zrozumieć takie podejście lokalesów. Taka miejscówka zasypana śmieciami, co skutecznie zabijało cały urok otoczenia. Przyjazny koleś z obsługi zapytał nas o wrażenia, gdy stamtąd wychodziliśmy. „Bardzo pięknie, tylko koszmarny syf.” „No tak, ale przecież sprzątamy co tydzień”. Hm.

 To nie żaden głupi Instagram, tylko naprawdę były tam takie romantyczne wodospadowe tęcze

Wracając zatrzymaliśmy się na polu ryżowym. Usiedliśmy sobie na jednym z wałów, usypanych z ziemi i oddzielających od siebie poszczególne tarasy. Panował tam niezwykły spokój, słychać było tylko szum płynącej wody i kwilenie jakiegoś ptaszka. Wiatr lekko poruszał liśćmi strzelistych palm. Zjedliśmy lunch w ciszy i spokoju obserwując jak rośnie ryż.


Jechaliśmy dalej, drogę zablokował nam kolorowy korowód. Wesele we wsi. Państwo młodzi, rodzina, przyjaciele i reszta weselników idą na miejsce imprezy, do marszu przygrywa im mobilna orkiestra.



 


Wmieszaliśmy się w tłum robiąc zdjęcia, wymieniając uśmiechy i pozdrowienia. Panna młoda miała minę jakby szła na badanie okrężnicy, matka trzymała ją mocno za rękę. Może, żeby nie uciekła. Przystojny pan młody ze stoickim wyrazem twarzy palił papierosa.


Zostaliśmy zaproszeni na imprezę, a jakże, jednak pojechaliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej, w innej wsi natknęliśmy się na kolejny marsz weselny. Potem kolejny. Chyba był to jakiś indonezyjski szczęśliwy dzień z literą r, czy coś w tym stylu.


Do Kuty, przez te weselne przestoje wróciliśmy w nocy, głodni straszliwie. Najpierw zatrzymaliśmy się przy wózku  z plackami, zamówiliśmy przepysznego terang bulan, po czym pojechaliśmy na obiadokolację do baru, gdzie na oko było najwięcej ludzi. Drużyna zamówiła długo wyczekiwany tom yum. Orgia smaków, stołowaliśmy się tam do końca pobytu na Lomboku.

Zdjęcia: 1,2,10,12 - Kasz, 8 - Pawelsky, 3,11,13 - Magddalena, 4-7,9 - ja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz