Doszliśmy do olbrzymiego promu który miał nas przewieźć przez pierwszy etap podróży. Przeszliśmy przez dolny pokład na który wjeżdżała właśnie mangowa ciężarówka pełna bananów i wpędzane były wielkie, czarne świnie. Zdziwiło nas to, bo jak wiadomo muzułmanie mają alergię na te urocze zwierzaki.
Sporo samochodów w Indonezji, od osobowych po ciężarówki pomalowanych były w obrazki z mang albo obklejone wizerunkami biuściastych blondynek i tirów.
Po schodach weszliśmy na pokład przeznaczony dla pasażerów. Przy wejściu umieszczony był kontuar baru, za nim w rzędach przytwierdzone były krzesełka. Za krzesełkami był podest pokryty wykładzina na którym spało lub siedziało już kilkoro ludzi.
Wycieczka postanowiła umościć sobie legowisko na podeście, ja się wyłamałam i poszłam na krzesełka przy oknie. Nie lubię wykładzin. Ble. Wzięłam od Pawelskiego Playstation i włączyłam sobie grę z łysym panem o głosie Bogusława Lindy, którego głównym zajęciem było tłuczenie potworów. Pierwszym był Kraken, co dało mi wiele radości. Nagle poczułam łypiące mi zza ramienia kilka par małych oczek. Pojawili się mali fanboje gier komputerowych i kibicowali mi w ratowaniu świata od zagłady, czy co tam się w tej grze robiło.
Dwie godziny później prom wreszcie odcumował i w końcu wyłączono muzyczkę, jeden kawałek drumm&bass puszczany na okrągło.
Wyszliśmy na otwarty w końcu górny pokład, gdzie w doniczkach rosły sobie kwiatki a pranie suszyło się na sznurkach. Kolejne osiem godzin prom pełzł do miejsca przeznaczenia. Nie było nawet urozmaicenia pod postacią zmieniających się widoków bo płynęliśmy tak wolno, że krajobraz stał w miejscu.
Z nudów zwiedziłyśmy wszystkie pokłady, a nawet zaprosił nas do sterówki sam kapitan, który niewątpliwie musiał wykazywać się godną podziwu cierpliwością w takiej robocie.
W końcu dopłynęliśmy na Sumbawę witani pieśnią muezzina i okrzykami tubylców.
Wyszliśmy na suchy ląd i poszliśmy za tłumem w poszukiwaniu naszego Bus Malam Exclusive Class.
Nie ma jednak tak łatwo, zapakowali nas najpierw do małego lokaleskiego busa, który miał nas dowieźć do parkingu BMEC. Jak to w Azji, ludzi wsiadło dwa razy więcej niż teoretycznie jest to możliwe. Ja usiadłam za kierowcą, obok którego zmieściła się jeszcze czteroosobowa rodzina. Bosz, straszne to było. Co prawda krajobrazy przesuwające się za oknem było przepiękne, tamtejsza przyroda zapiera dech, co jeszcze nie raz pewnie powtórzę. Tak piękne, że trudno czasem uwierzyć, że prawdziwe. Siedziałam złożona jak scyzoryk i dolna część ciała bolała jak diabli, nie dało się zmienić pozycji przez dwie godziny. Co dwadzieścia minut ktoś wyciągał papierosa i wtedy reszta lokalesów w geście solidarności robiła to samo, smród koszmarny. Co jakiś czas też na drodze kończył się asfalt i wtedy do autobusu wpadały rude kłęby pyłu ujednolicające kolor naszych i tak już mocno sfatygowanych ubranek.
W Indonezji nie ma zwyczaju picia alkoholu, żadnych pijaczków i wionących etanolem żuli, awantur czy pijackich burd. W Polsce człowiek tak się do tego przyzwyczaja, że uznaje za normalne i dopiero po powrocie z kraju gdzie tego nie ma widać, na jaką skalę występuje to u nas i jak jest patologiczne. Za to w Indonezji wszyscy faceci palą papierosy. Nie dotarła tu jeszcze zachodnia moda na niepalenie czy też ostrzeżenia jakim papieros jest złem.
Tatuś rodzinki siedzącej przede mną trzymał małego, śpiącego dzieciaka na kolanach osłaniając mu buzię przed słońcem. Uroczo. Ale jak miał ochotę na papierosa to trzymał zapalonego kilka centymetrów przed nosem berbecia.
Dotarliśmy do celu. Kierownik indonezyjskiego pekaesu sprawdził nasze bilety, zapisał na liście, dostaliśmy chwilę na zjedzenie obiadu i wreszcie mogliśmy wsiąść do naszego pięknego Bus Malam Exclusive Class. Na bilecie wielkimi pogrubionymi literami napisano, że jest w nim toaleta.
„Pewnie z wiadrem i nabierakiem haha” tak sobie zażartowałam. „Pewnie tak” również zażartowała reszta wycieczki.
Mieliśmy miejsca z tyłu autobusu, przy toalecie, w której, a owszem, stało wiadro pełne wody i nabierak. Przy pełnej wertepów drodze którą jechaliśmy nie mam pojęcia jakim cudem to ustrojstwo tam się utrzymało i nie zatopiło pojazdu. Pewnie jakaś azjatycka magia.
Sam autobus wyglądał tak, jakby swoje pierwsze życie przeżył dajmy na to w Niemczech, potem dostali go w darze Polacy i kiedy przestał spełniać już nawet nasze normy sprezentowaliśmy bus Indonezyjczykom. Jedyne co było w nim fajne to rozkładane fotele. Siedzieliśmy z Longinem w ostatnim rzędzie przed wyjściem i maksymalny kąt rozwarcia naszych wynosił jakieś 200°. Exclusive dla jogginów.
Jechaliśmy. Znów włączyłam sobie audiobook, tym razem książkę o wściekłym psie ludożercy, która wraz z telepaniem się autobusu ululała mnie do snu.
Po jakimś czasie obudzili nas na obiad w szopie o północy. Każdy dostał kupon, który można było wykorzystać na porcję ryżu z jajkiem i warzywami, albo na skorzystanie z toalety w tymże przybytku. Jechaliśmy dalej, już bez przystanków. Obudziłam się jeszcze raz, kiedy autobus płynął promem, potem już nie było żadnych atrakcji i o poranku nasze stopy pierwszy raz dotknęły Lomboku.
Zdjęcia: 4,5,7 - Magdalena, reszta ja, 1 podkład Google Map
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz