13.12.2012

Dzień 14 LOMBOK Kuta

Po 24 godzinach w podróży wysiedliśmy na kolejnym parkingu, zostaliśmy przejęci przez kolejnego naganiacza i wsiedliśmy do kolejnego małego autobusu.
Jak się człowiek musi namęczyć na tych wczasach żeby odpocząć.
Kuta (tak, ta sama nazwa miejscowości co na Bali. Indonezyjczycy nie mają tyle fantazji do nazywania miast co Tajlandczycy) to niewielka miejscowość aspirująca do bycia kurortem dla zagranicznych, kichających pieniędzmi turystów. I pewnie będzie. Za jakieś parędziesiąt lat na szczęście. Na razie wszędzie widnieją tablice z ofertą sprzedaży terenów pod hotele itp.

Lombok oprócz niezaprzeczalnych plusów, jakimi jest oszałamiająca przyroda, białe plaże i fale jakby produkowane specjalnie pod surferów ma dwa wakacyjnie istotne minusy: religię, która zabrania korzystania z kusych strojów powszechnie uważanych za wakacyjne i ogólnie panujący syf. Jest to jedno wielkie wysypisko. Na poboczach, na polach, w lesie, w wodzie, wszędzie walają się śmieci, niektóre domy wyglądają, jakby wybudowano je na stercie odpadów. Może wynika to z tego, że kiedyś wyrzucane przez tubylców liście i skórki owoców szybko się rozkładały a folia i plastik nie. Ale przecież mieli sporo czasu, żeby to zauważyć. Kocham Indonezję miłością wielką, ale tego Lombokczykom nie mogę wybaczyć.
Na  Bali czy Flores nie było tego problemu na tak dużą skalę. Nawet najbiedniejsze domki były czyste a podwórka zamiecione.

Zamieszkaliśmy w domku na wybrzeżu. Umowny płotek oddzielał nasze piaszczyste podwórko od reszty plaży. Nocami słychać było szum Oceanu Indyjskiego i tubylców śpiewających karaoke. Naszą gospodynią była starsza, przesympatyczna pani zwana przez nas Mammą. Prowadziła ona też sklepik, a po posesji pałętali się ciągle jacyś faceci, jej synowie, mąż czy inna rodzina, kto tam wie. Codziennie rano przygotowywała nam kawę i naleśniki z bananami na śniadanie. Najlepsze, jakie do tej pory jedliśmy, a po tych dwóch tygodniach mogliśmy się już nazywać ekspertami od indonezyjskich banana pancakes.


Przebraliśmy się w jedne z nielicznych czystych ciuchów, które nam zostały. Mówiąc czyste mam na myśli takie, z których po ruszeniu nie unosi się rudy pył i poszliśmy oglądnąć sobie Kutę. Domy i baraki kryte blachą i strzechą, palmy i łyse, wyżarte przez szare krowy połacie ziemi. Sklepiki z pamiątkami, sztuką i lokalnymi wyrobami tkackimi.
Po drodze znaleźliśmy pralnię, gdzie pani obiecała nam czyste i wyprasowane ubrania. (Gdy odbieraliśmy ciuchy na drugi dzień okazało się, że rozumie przez to wypłukane w mydlinach i wysuszenie na płocie. Ale przynajmniej kurz z nich nie leciał i nie brudziły rąk.)
Kupiliśmy sobie na śniadanie wędzone ryby na patyku i obraliśmy kurs na plażę.
Woda w kolorze perłowego lazuru, białe kuleczki piachu, pusta plaża po której biegały tylko watahy psów i dzieci.
 Plażowy piasek w formie kilkumilimetrowych kuleczek, (chodziło się po tym koszmarnie) a na nim wąż morski, który nie zdążył na odpływ, fajtłapa r.i.p.

Lombocki sposób na znalezienie dzieciom zajęcia: dajemy dziecku do łapek kokosa, bransoletki czy inne takie bzdety i wypuszczamy na plażę. Łażą tam sobie cały dzień taplając się w wodzie i zaczepiają turystów. Same plusy w porównaniu do polskiego modelu wychowawczego: nie trzeba inwestować w sprzęt komputerowy, dzieciaki znają perfect języki obce, są wybiegane, zdrowe i co najważniejsze zmęczone pod koniec dnia.
Dopadło nas takie stado: najpierw psów, zwabionych zapachem ryby. Magdalena jak zwykle rozczuliła się nad ich obgryzionymi uszami. Bo jak wiadomo wataha psów terroryzująca wszystkie inne zwierzęta naokoło i walcząca ze sobą składa się z biednych, szukających miłości fafików.
Potem dzieci. Niejeden sales manager mógłby uczyć się od nich technik sprzedaży. „No, thanks” nie działa, ignor nie działa, nic nie działa, masz kupić bransoletkę i koniec. Mylił by się jednak ten, kto sądzi, że zapłaci za jedną czy dwie i kupi sobie za to spokój. Nic z tego, mali sprzedawcy wychodzą z założenia, że jak już kupiłeś u kolegi to na pewno kupisz też u niego. Całkiem zabawne przez pierwsze pół godziny.


Popływaliśmy trochę w tym przecudnym lazurze, ale zaczął się odpływ.


 Z Kasz i Maciejem wzięliśmy nasze pro aparaty fotograficzne i brodząc w płytkiej wodzie, która odkrywała podwodne formacje, poszliśmy przed siebie w poszukiwaniu ciekawych plenerów.

Maćkowy przecool TLR, zwany pieszczotliwie chlebakiem

 Ze wzgórza przed nami zeszło stado małp. Wyciągnęłam aparat, cóż to było by za zdjęcie. Nagle jednak rozległo się szczekanie i banda głupich psów przegoniła małpy.


W oddali widać było olbrzymie fale rozbijające się o skały, Maciej poszedł dalej, by je obejrzeć z bliska, ja z Kasz wracałyśmy do domku. Po drodze mijałyśmy tubylców zbierających owoce morza w płytkich kałużach powstałych po cofnięciu się wody.


Słońce zaszło za wzgórza, zapadł zmrok. Maciej też w końcu wrócił, z utopionym iPhonem i dziurą w nodze.
Pociągnęliśmy dalej temat ryby i udaliśmy się do eleganckiej restauracji na tuńczyka. Siedzieliśmy przy stole wystawionym na plaży, romantycznie migotały płomyki świec i kolorowe lampiony na drzewach dookoła. Przypałętali się nasi mali znajomi, sprzedawcy bransoletek i zaczęli bawić z nami w berka. W oddali słychać było kogoś mordującego lokalny przebój na karaoke. Wtórował mu pies siedzący nieopodal nas, wyjąc do księżyca.
W końcu, głodni jak mój były jamnik mieliśmy wrażenie, że trwało to wieki a nie pół godziny, na stół wjechał tuńczyk. Jego homeopatyczna ilość polana była suto kolorowym owocowym sosem. Podręcznikowy przykład jak to w knajpach maskują smak nieświeżej ryby. I faktycznie mięso pamiętało kilka wschodów i zachodów słońca, ale cała reszta była bardzo smaczna.
Odgłosy z imprezy karaoke brzmiały kusząco, ale zmęczenie dało o sobie znać i poszliśmy spać. Do prawdziwych łóżek. Ach.

focie: 1,2,3,5 - moi, 4,6 - Kasz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz