Samolot do Bangkoku mieliśmy dopiero o 12, dlatego poszliśmy jeszcze na ostatni, sentymentalny banana pancake. Kupiłam sobie też torbę, dookoła której chodziłam od początku wyjazdu. Ostatnie targowanie się. Było koło dziewiątej i sprzedawcy poprawiając kwiaty we włosach rozkładali swoje kramy po powrocie z uroczystości w świątyniach. Weszłam do jednego z nich i od razu podeszła do mnie sprzedawczyni. Wskazałam torebkę, zaśpiewała mi cenę 150k. odpowiedziałam jej, że mogę dać 40k. Zgodziła się mówiąc, że sprzedaje mi za tak niską cenę dlatego, że dziś jest święto i chce zyskać przychylność bogów. Wzięła ode mnie banknot i trzepnęła nim na szczęście, po kolei nad każdą półką z towarem.
Czas mijał nieubłaganie, nałożyliśmy plecaki, wymeldowaliśmy się z hotelu i ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu taksówki. Psy wyły, koty miauczały żałośnie, dzieci płakały, opuszczaliśmy Bali.
so sad...
Taksówkę znaleźliśmy bez problemu. Taksówkarz okazał się niezwykle rozrywkowym facetem. Włączył muzykę na cały regulator, dał nam bębenek, w jedną rękę chwycił tamburyn do drugiej grzechotkę, auto prowadziło się samo jak przypuszczam i popędziliśmy z przytupem na lotnisko.
Na lotnisku tłok i ogólny zamęt, na tablicy odlotów i przylotów widniał radosny komunikat błędu Windows, gapiąc się na niego prawie wpadłam na kobietę z gdaczącymi torbami. Wskazówka dla chcących podróżować samolotem z kurami: pakujemy kurę w sztywną, płócienną torbę, w której wcześniej wycięliśmy otworki na wysokości dziobka.
Tym razem samolotem wyjątkowo trzęsło. Wylądowaliśmy jednak w Bangkoku bez przeszkód. Na miejscu wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do tego samego hostelu, w którym zaczynaliśmy naszą przygodę. Było już późne popołudnie i nie chcieliśmy tracić czasu. Umówiliśmy się jeszcze z taksówkarzem, że przyjedzie po nas następnego dnia.
Gdy wynajmowaliśmy pokoje wszystkie Bangkockie moskity zleciały się, żeby nas powitać. Oczywiście pogryzły tylko mnie, więc jeżeli ktoś chce przeżyć wakacje bez bycia pokąsanym to wystarczy moi ze sobą zabrać.
Wyszliśmy coś zjeść. Najpierw do naszej Pani Od Najlepszego Mie Gorenga W Całym Bangkoku. Jeśli miałabym porównywać to, o ile uliczne jedzenie w Indonezji jest naprawdę dobre i interesujące, tak w Tajlandii była to poezja w iście brawurowym wykonaniu.
Po napełnieniu brzuszków wybraliśmy się do Sali treningowej Muay Thai, która mieściła się o rzut beretem od naszego hostelu. Miałam nadzieję zobaczyć wojowników w akcji, przynajmniej na treningu. Podobno wejście na walkę kosztuje ciężkie pieniądze (jak zwykle special price dla turystów), ale i tak nie mieliśmy na to czasu. Niestety przyszliśmy za późno i treningi już się skończyły. Trudno. Po prostu trzeba wrócić do Tajlandii, nie ma innej opcji.
Mieliśmy ochotę zaszaleć na zakupach. Urocza kelnerka poleciła nam nocne targowisko z ciuchami i innym badziewiem tak drogim sercu każdego turysty. Zatrzymaliśmy tuk-tuk i wpakowaliśmy się do niego w piątkę (bałam się, że nie będzie to możliwe, bo to na oko pojazd dwuosobowy, ale widocznie jesteśmy tak smukli, gibcy i wysportowani, że nie było problemu) i pojechaliśmy na targ.
Zapadał zmrok, złote pałace i świątynie rzęsiście oświetlone wspaniale prezentowały się na tle granatowego nieba. Kierowca wysadził nas na jakiejś ciemnej i pustej ulicy. Szliśmy w stronę światła i kolorów, aż doszliśmy do straganów z kwiatami. Myślałam, że to fragment targowiska o które nam chodziło.
Pokonywaliśmy jednak kolejne przecznice, wręcz brodząc w kwiatach, a sceneria się nie zmieniała.
Było to coś niesamowitego, przepiękne, tropikalne rośliny leżały w niedbałych stosach, albo ułożone były w fantazyjne bukiety i girlandy. Setki rodzajów storczyków, lilie, róże, jaśmin i inne kwiaty znane głównie z ogrodów botanicznych.
Od kolorów i zapachów kręciło się w głowie, nie pomagał fakt, że nikt z tubylców tam przebywających nie znał angielskiego ani polskiego. Szliśmy jednak zawzięcie przed siebie, potem kilka razy skręciliśmy w jakieś boczne uliczki i w magiczny sposób znaleźliśmy się nad rzeką, gdzie odbywał się targ ciuchami, butami i różnymi mangowymi gadżetami. Jak to w Tajlandii, prawie oryginalne marki. Rzuciliśmy się na zimne napoje, Magdalena postanowiła uczcić nasz sukces łapiąc amebę i zakupiła colę w worku z lodem.
Była 22 i stoiska dopiero otwierano. Chodziliśmy oglądając, mierząc, przebierając, macając. Większość towaru była patriotycznie "made in Thailand", miła odmiana po polskich sklepach z chińszczyzną. Świetne męskie tshirty z nadrukami superbohaterskimi, memowymi, i innymi interesującymi grafikami, czasem ocierało się to nawet o sztukę. Damy natomiast mogły się ubrać w koszulkę z Hello Kitty albo króliczkiem Playboya. Poczułam się dyskryminowana przez Tajlandzki przemysł tekstylny, bo chciałam Boba Feta.
Łaziliśmy tam kilka godzin, bo było co oglądać, na przykład pudel z różowymi uszami zdobył moje serce.
A pan z tatuażem ochoczo zgodził się pozować do zdjęcia. Tajowie uwielbiają swoje wielkopołaciowe tatuaże.
Wróciliśmy na Khaosan pełną sprzedawców wszystkiego i turystów, pulsującą gwarem i muzyką, od sentymentalnych gitarowych szlagierów po dyskotekowy łomot. Ulica tzw turystyczna, nie był to na szczęście odpowiednik polskiego deptaka w Sopocie. Ludzie w luźnych strojach, w dekadenckim klimacie artystycznej bohemy. Było się częścią tłumu, ludzi o kompletnie różnych historiach i ścieżkach życiowych, który łączyło tylko to, że znajdowali się właśnie w tej chwili, w tej części świata.
Ostatnie baty wydaliśmy na jedzenie, biżuterię, masaże i gumę do żucia o jakimś dziwnym smaku, której nawet nie spróbowałam, bo gdzieś posiałam po powrocie. Leży teraz gdzieś i się przeterminowuje, jedyna taka guma w Polsce. Smuteczek.
Nie chciało nam się wracać mimo, że do przyjazdu taksówki zostało około czterech godzin. Siedzieliśmy na schodach prowadzących do jakiegoś eleganckiego hotelu i żuliśmy mie goreng uśmiechając się do portiera w liberii, obserwując małe kobietki na wielkich obcasach nagabujące grubych i starych białasów. Jeden się uroczo zaczerwienił i prawie uciekł z objęć wieszającej się na nim dziewczyny, co przywróciło mi wiarę w męski ród.
W hostelu ostatni zimny prysznic, ostatnie pacnięcie moskita i w końcu do łuzia na te dwie godziny przed odjazdem.
Pobudka piąta rano. Tego dnia zaplanowaliśmy zrobić ok 200km. Wsiedliśmy na skutery z zamiarem zajeżdżenia ich i siebie przy okazji na śmierć, w myśl hasła "alleluja i do przodu".
Pierwszym celem był wulkan Batur. Czynny, jego ostatnia erupcja miała miejsce 12 lat temu.
Jechaliśmy sukcesywnie pnąc się pod górę. Mijaliśmy kolejne wioski przystrojone z okazji święta mającego odbyć się następnego dnia.
W każdej wiosce, oprócz małych, przydomowych, znajduje się kilka świątyń o różnym przeznaczeniu i dedykowanych innym bóstwom. Zatrzymaliśmy się przy jednej z nich, bardzo okazałej i pomarańczowej. Weszliśmy do środka zaproszeni przez panią, która zajmowała się sprzątaniem i ozdabianiem. Musieliśmy tylko zawinąć się w sarongi.
Na terenie świątyni byliśmy sami, można było w spokoju pozaglądać we wszystkie zakamarki. Posągi bogów i demonów ubrane były w chusty. W tym sezonie w modzie demonów trendy jest czarno-biała kratka.
Przybrane były również były ołtarze i kapliczki. Błyszczały w słońcu
instrumenty orkiestry gamelanu. Widać było jak ważny jest dla Balijczyków każdy detal, nawet zdawałoby się nieistotne fragmenty budowli były bogato zdobione.
Zgłodnieliśmy straszliwie, bo wyjechaliśmy bez śniadania. Ruszyliśmy dalej szukając jakiegoś warunga. O tak wczesnej porze większość była pozamykana, jednak bogowie nam sprzyjali i znaleźliśmy w końcu miejsce, gdzie można było coś zjeść. Buda przy domu właścicielki. Na stole cerata w kratę, na ścianach solidarnie wisiały wersety z Koranu, Jezus, Ganeś i jakieś gwiazdy seriali.
Nasi goreng na śniadanie. Ryż z warzywami, tofu i jajkiem. Ryż z pobliskich pól, jajka od szczęśliwych kur biegających za robakami kilka metrów dalej, warzywa z ogródka, orzeszki z targu. Dobre to było. Czekając aż reszta wycieczki skończy się bawić jedzeniem, poszliśmy z Maciejem oglądnąć wioskę. Rozbroiły mnie rzeźby przy skrzyżowaniu. Balijczycy z ułańską fantazją podchodzą do tematu przedstawiania swoich bóstw i demonów. Nie bawią się w subtelności czy niedopowiedzenia, nie trzeba się jakoś specjalnie długo zastanawiać nad tym, co autor dzieła miał na myśli.
Nasz św. Jerzy walczący ze smokiem zdecydowanie traci w porównaniu...
Maruderzy skończyli jeść. Wskoczyliśmy na nasze stalowe rumaki i pomknęliśmy dalej przez dżunglę, pola, kolejne wioski, mijając przystrojone świątynie i reklamy Marlboro. Robiło się coraz zimniej. Wkładaliśmy na siebie kolejne warstwy ciuchów i znów wyglądaliśmy jak żule przy eleganckich tubylcach.
W końcu dotarliśmy na punkt widokowy na Batur, skąd rozpościerał się oszałamiający widok na jezioro wypełniające kalderę i Gunung Abang. Jest to najwyższy punkt na obręczy krateru Batur i, na 2151m, trzeci co do wysokości na całym Bali. Abang była częścią Batur, ale w czasach prehistorycznych nastąpiła erupcja tego olbrzymiego, 4000 metrowego wulkanu i pozostała po nim tylko duża kaldera i mały stożek – dzisiejszy Batur.
Tu dopadała mnie moja nemezis - mała, kruczowłosa, azjatycka dziewczynka. Nagle usłyszałam „buy one, buy one”. Popatrzyłam w dół a tam stała ona z naręczem bransoletek i świdrując mnie czarnymi oczkami powtarzała jak mantrę „buy one”. Miałam nadzieję, że jej się w końcu znudzi, ale nie. Łaziła za mną jak cień powtarzając w kółko „buy one”. W końcu, kiedy szliśmy już w kierunku skuterów poddałam się. Kupiłam dwie bransoletki. Magdalena śmiała się jak fretka. Mina jej zrzedła, kiedy złamana przeze mnie klątwa małej azjatyckiej dziewczynki przeniosła się na nią. Miała szczęście, bo chwilę potem jechaliśmy już dalej. Mi jeszcze przez jakieś piętnaście minut dźwięczało w głowie „buy one, buy one...”
Zjechaliśmy na dno kaldery, dookoła nas rozciągał się postapokaliptyczny krajobraz. Porowate głazy zastygłej lawy porośnięte wyschłą trawą i krzakami. Gdzieniegdzie stała chatka kryta blachą falistą, albo błyskało zielenią małe poletko.
Kierowaliśmy się w stronę Pura Tampuryang, niewielkiej świątyni zbudowanej z czarnego kamienia, poświęconej bogom i demonom żyjącym w wulkanie.
Żeby się do niej dostać musieliśmy przejechać przez las iglasty. Miałam wrażenie, jakbyśmy się znaleźli nagle w polskich górach. Psuły je tylko pojawiające się co jakiś czas bambusy. Pewnie wysokość, na której się znajdowaliśmy sprzyjała stałemu obniżeniu temperatury i drzewa iglaste miały dobre warunki rozwoju. Tylko skąd tam się wzięły nasiona tych drzew, skoro dookoła rosła tylko roślinność strefy równikowej?
Pojechaliśmy dalej, wzdłuż jeziora Batur zatrzymując się na chwilę, kiedy zobaczyliśmy intrygujący las białych i żółtych parasolek.
Okazało się, że jest to miejsce ceremonii pogrzebowych. Kilka metrów dalej za parasolkami widniał prostokąt wypalonej ziemi, gdzie odbywało się palenie zwłok. Obok każdej parasolki znajdowała się ażurowa sylweta popiersia człowieka i słupek z numerkiem. Walały się stare szczątki wieńców, darów i oczywiście japonki nie do pary. W całej Indonezji, na plażach, w dżungli, przy drodze i na polach można spotkać smętnie poniewierające się bez pary klapki.
Obrzędy pogrzebowe na Bali również są niezwykłe. Ciało zmarłego umieszcza się w wielkiej krowie. Następnie krowa wraz z zawartością jest spalana, a popioły umieszcza się w naczyniu, np. skorupie orzecha kokosowego. Potem żałobnicy udają się nad brzeg rzeki albo oceanu i tam popioły zostają wsypywane do wody. Bardzo romantycznie z elementami humorystycznymi, też tak chcę.
Bardzo z czegoś zadowolona balijska trumna.
Obraliśmy kurs na wulkan Agung, na którego zboczu znajduje się świątynia Besakih.
Jechaliśmy drogą, która wyglądała jakby wycięto wąski fragment dżungli i na to miejsce włożono kawałek asfaltu. Tego dnia przebieg naszej wyprawy wyglądał jak odkrywanie mapy w Skyrim czy innym RPG. Fog of war rozwiewała się kolejno odsłaniając nam krajobrazy wulkaniczne, lasy iglaste, dżunglę, pola, wsie, jeziora i tak dalej, całe spektrum widoków.
Żeby było weselej natrafiliśmy na policyjną blokadę. Uzbrojeni po zęby w kałasze i pistolety policjanci kazali nam zjechać na pobocze i zażądali dokumentów. O ile chłopaki mieli prawo jazdy polskie, międzynarodowe i jakie tylko, Kasz nie miała nawet biletu miesięcznego. Groźny oficer zabrał ją do samochodu i zaczął spisywać. Baliśmy się przede wszystkim tego, że zabronią jej dalej bez dokumentu jechać. Tak by to się odbyło w Polsce. Ale Polska była bardzo, bardzo daleko. Kasz w końcu do nas wróciła i zdała relację: „Powiedziałam mu, że zapomniałam prawa jazdy w hotelu. Dał mi mandat 150k rupii i wypisał zastępcze prawko ważne przez 3 dni, żebym w przypadku kolejnego zatrzymania nie miała kłopotów.”
Mogliśmy jechać dalej. Magdalena zapytała jeszcze, czy możemy sobie zrobić zdjęcia z policjantami. Popatrzyli się na nas dziwnie, zawiedzeni, że ich groźny wygląd a la Rambo nie robi specjalnego wrażenia i kazali ruszać.
W wioskach przez które przejeżdżaliśmy suszyły się goździki rozsypane na płachtach przy drodze. Padł pomysł zakupu. Zajechaliśmy do gospodarstwa, do którego podejrzewaliśmy, że goździki należą. Zbiegła się cała rodzina wielce zaaferowana i dobiliśmy targu wzbogacając się o półkilowy wór. Goździki jako przyprawa to pąki kwiatków drzewa goździkowego. Chciałam zobaczyć jak to wygląda w naturze, poszliśmy więc dalej dróżką między polami w poszukiwaniu tego drzewa. Nagle z oddali usłyszeliśmy zziajany głos „Hello turist!” i spomiędzy liści ogórka wybiegł w nasza stronę uśmiechnięty grubasek.
Przywitaliśmy się, kazał nam za sobą iść z dumą pokazując swoje ogórkowe pole, po czym zaczął wołać żonę. Przyszła urocza dziewczyna. Magnat ogórkowy, jak nazwaliśmy grubaska, nazrywał dla nas ogórków, po czym żona je umyła i zasiedliśmy do degustacji. Porozpływaliśmy się w zachwytach, pogadaliśmy trochę o bzdurach, dostaliśmy po ogórku na drogę i pożegnaliśmy się wylewnie.
Jechaliśmy dalej mijając kury w klatkach czekające na ceremonię, kiedy zostaną złożone w ofierze.
Żeby dostać się do świątyni Besakih trzeba było zapłacić za: wjazd na parking, bilet wstępu, podatek od biletu, wynająć sarong jeżeli ktoś nie dysponował własnym i za wpis do jakiejś księgi, jeżeli się nie było asertywnym. Oczywiście dla białasów wszystko w cenie dużo wyższej od tej dla tubylców.
Gdy po pokonaniu dziesiątek schodów dotarliśmy do bramy świątyni, drogę zablokowali nam przewodnicy, którzy stadnie okupowali schody przed wejściem na teren świątyni. Okazało się, że bez przewodnika niewierny nie może wejść do środka. Było to bezczelne kłamstwo, bo bez asysty też można było bez problemu
wejść bocznym wejściem i samemu zwiedzić cały kompleks. Ale tego przewodnicy, żądający słonej zapłaty za swe usługi, już zapomnieli dodać. Wtedy mój wakacyjny chillout mnie opuścił i głośno oznajmiłam szanownym panom, że za wejście już zapłaciłam i nie mam zamiaru wydać ani rupii więcej, i, że wstydu ni honoru nie mają itd. pojechałam im radośnie. Koniec końców mogliśmy wejść przez główną bramę po uiszczeniu dobrowolnej ofiary na świątynię. Kiedy zaglądał mi przez ramię, żeby zobaczyć, ile wrzucam miałam ochotę kurduplowi przywalić.
Potem jeszcze widziałam turystów różnej narodowości wkurzonych również z tego samego powodu, czego wyrazem są bardzo niepochlebne opinie na temat tego miejsca zamieszczane w internecie. Mimo wszystko warte jest odwiedzenia.
Pura Besakih uważana jest za najważniejszą i najświętszą z balijskich świątyń, nazywana „Świątynią Matką”. Jest to kompleks 22 pojedynczych świątyń połączonych schodami i tarasami, położony na wulkanie Agung, też oczywiście największym i najświętszym na wyspie, w którym mieszkają bogowie.
Zbudowana przed 1000ad była pierwotnie poświęcona bogowi smokowi Besakih, który zamieszkiwał świętą górę. Dzisiejszy wygląd zyskała w XV wieku. W 1963 r. wulkan wybuchł a płynąca lawa o włos minęła obiekty sakralne, co uznano za znak od bogów, którzy chcieli pokazać swa potęgę, ale nie zniszczyli pomnika wiary Balijczyków.
Najważniejsza z całego kompleksu, Pura Panataran Agung zbudowana jest na sześciu tarasach. Jej pagoda symbolizuje kosmiczną górę Meru oraz Padmasanę, czyli Lotosowy Tron. Razem z dwoma stojącymi po jej bokach świątyniami symbolizują hinduską trójcę: Pura Panataran Agung po środku, gdzie wiszą białe proporce Śiwy. Z jej prawej strony Pura Kiduling Kreteg, poświęcona Brahmie i powiewają tam czerwone sztandary. Pura Batu Mddeg, po lewej stronie, ma czarne sztandary Wisznu.
Kompleks jest olbrzymi. O ile Panataran Agung spodobała mi się najmniej z odwiedzonych do tej pory świątyń, to te mniejsze miały swój urok. Rozeszliśmy się i zostałam sama. Poszłam przed siebie w górę zbocza i natrafiłam na niewielką, całkowicie pustą świątynię.
Zakochałam się. Była piękna i nikogo w niej nie było. Wejścia broniły dwa smoki a ze schodów rozpościerał się spektakularny widok na Besakih. Lubię być sama w takich miejscach, chłonąć atmosferę, odgadywać znaczenie przedmiotów, dotykać rzeźb i ornamentów, które ktoś stworzył setki lat temu i teraz nie pozostał po nim nawet pył. Znajdować ślady po obrzędach, które zostawił ktoś, dla kogo jest to miejsce znane od dziecka i przez to pospolite jak dla nas kościół niedaleko domu.
Idąc dalej w górę można było się natknąć na składanie w ofierze świni. Wykrwawiano ją, potem opalano na ogniu a potem nie wiem. Przypuszczam, że ją zjedli, bo wszyscy uczestniczący w imprezie byli bardzo zadowoleni. Jeszcze wyżej znajdowała się ostatnia, albo jak kto woli pierwsza bo najstarsza świątynia. Co jakiś czas można się było natknąć na Balijczyków uczestniczących w obrzędach a dookoła rozlegały się dźwięki modlitwy.
Gdy wracaliśmy było już ciemno. Śmignęliśmy do Kuty autostradą, bez postojów, co zajęło dużo mniej czasu niż podróż w drugą stronę.
W Kucie zatrzymaliśmy się jeszcze przy ulicy z żarciem na migora od dziadka. Ostatni dzień w Indonezji dobiegał końca. Smutno i lirycznie było. Kuta mi się bardzo spodobała, mimo powszechnego jechania po niej – że taka komercyjna, droga, pełno tam grubych i pijanych Australijczyków, ekskluzywnych ulic, hoteli, sklepów itd. – może dlatego, że zatrzymaliśmy się w „uboższej” części, pełnej urokliwych hotelików, knajpek i małych lokali usługowych a miejsca, gdzie było dużo świateł, szkła i dyskotek omijaliśmy, albo przemierzaliśmy szybkim krokiem.
W hotelu posiedzieliśmy trochę nad basenem, potem spakowaliśmy się i poszliśmy spać.
Po śniadaniu, które było nieudanym połączeniem śniadania indonezyjskiego i kontynalnego, czyli tostami z bananem (dzieci, nie róbcie tego w domu), przyjechał po nas bus i wyruszyliśmy w drogę. Naszym przewodnikiem/opiekunem został Tom, Australijczyk, który dzieli życie między Bali a rodzinnym kontynentem. Obcokrajowcy nie mogą kupić w Indonezji ziemi, więc kombinują jak mogą, by móc zamieszkać w raju.
W bazie nurkowej dostaliśmy sprzęt. Ja jako jedyna snurkująca dostałam tylko płetwy i siedziałam sobie na krzesełku czekając, aż nurki się ogarną. Kiedy już każdy wybrał sobie zestaw ruszyliśmy do mariny, gdzie stała nasza motorówka.
Pierwszy przystankiem miał być manta point, gdzie jak sama nazwa wskazuje mieliśmy zobaczyć manty „but no guarantee” jak zwykle. Wypłynęliśmy na otwarte wody i pruliśmy przed siebie przełamując olbrzymie fale. Po kilka metrów miały dziady a, że płynęliśmy bardzo szybko to skoki motorówki sprawiały, że za każdym razem unosiliśmy się nad siedzeniem i opadaliśmy z łoskotem na nasze biedne dupencje. Bolało.
Punkt docelowy znajdował się przy jakiejś wyspie i tam na szczęście fale były dużo mniejsze. Nurkowie poubierali się w podwójne pianki, bo woda w oceanie zimna, oraz resztę sprzętu i wskoczyli do wody. Ja już nie tak pro, w stroju kąpielowym i tshircie, uzbrojona w maskę, płetwy i rurkę wskoczyłam za nimi. Na początku miałam w planie podążanie za grupą. Widoczność była dobra, nawet kiedy zeszli na 20 metrów. Przepięknie wyglądały bąbelki które wypuszczali, jak powietrzne, rozedrgane kolumny. Pływałam sobie wśród nich. Zabawnie łaskotały, kiedy się rozpryskiwały dookoła. Skończyło się jednak, kiedy zeszli głębiej. Znudziło mi się i postanowiłam poszukać mant na własną płetwę. Pływałam wypatrując czarnych grzbietów. Fale były spore, pionowe skały wyrastały dookoła i ciągle musiałam uważać, żeby mnie na jakąś nie zniosło.
W końcu ruszyłam w stronę łodzi. Zmarzłam i znudziłam się, bo pod wodą nic ciekawego nie było. Wgramoliłam się na pokład z gracją foki. Chwilę odpoczęłam, kiedy pan z obsługi zaczął pokrzykiwać i pokazywać ciemną plamę kilkanaście metrów od nas „manta!”. No to ja znów, bach do wody i sprintem w stronę plamy. Ciężko było płynąć pod fale, woda zalewała mi rurkę, trudno było utrzymać kurs. Oczywiście głupie bydlę gdzieś zwiało, kiedy w końcu tam dopłynęłam, więc dawaj z powrotem na łódź. Wyszłam na pokład z zamiarem zostania na miłym, ciepłym słońcu i niewskakiwania już nigdy więcej do tej zimnej, mokrej, niesmacznej wody. „Manta, manta! Lot of mantas!” Bosz, faktycznie było dużo ciemnych plam kawał drogi od nas. Cóż było robić, życie to ból. Hopa do wody i sprint w kierunku ciemnych plam. Z poziomu pofalowanej tafli wody nie było widać mant. Obrałam kurs na jedna z wysokich skał, przy których je widziałam i płynęłam ile pary w płetwach.
W końcu straciłam nadzieję, nic nie było widać i znalazłam się niebezpiecznie blisko skał, na które znosił mnie prąd. Machnęłam jeszcze kilka razy płetwami na koniec chcąc zawrócić, gdy przed oczyma mymi ukazał się wspaniały widok. Stado mant, około dziesięciu sztuk różnej wielkości. Największa miała ze trzy metry, najmniejsza metr. W miejscu gdzie się bujały z falami było całkiem płytko i widać je było dokładnie. Czarne grzbiety i białe boki błyszczały w promieniach słońca. Nie wiem do czego można by je było porównać. Manty wyglądają jak manty. Podobno preferują zimne prądy i samotność. Unosiłam się w ciepłym prądzie nad największą, obok niej leniwie dryfowały inne. Tyle na temat informacji z encyklopedii. Zaczęli mnie wołać z motorówki. Wróciłam na pokład prawie równolegle z nurkami. Siedzieliśmy w wodzie ponad 45min i wszyscy zmarzli jak psy. „Widzieliśmy mantę!” pochwalili się, „Łał, super. Ja widziałam całe stado.”, „Nienawidzimy cię.” Ha! :)
Następny przystanek – mola mola point „but no guarantee”. Tym razem nie miałam szansy zobaczyć mola mola bo stworzenie to żyje na głębokości 40m. Polska nazwa to samogłów, bardzo trafna bo wygląda to to jak pół ryby.
Zacumowaliśmy przy innej wyspie, niedaleko plaży, na której wśród palm stały małe domki.
Nudy. Natomiast olbrzymia skała wystająca z wody kawałek dalej była bardzo interesująca. Na jej szczycie znajdowała się świątynia, do której prowadziły schodki z poziomu wody. No prawie z poziomu. Może udałoby mi się wspiąć, gdyby nie fale, które się o nie rozbijały.
Zapytałam jeszcze przewodnika, czy jest możliwe, żebym dostała się na wysepkę ze świątynią. Nie da rady, za duże fale. No to zostałam na pokładzie, czekając na nurków i grzejąc zmarznięte kości na słoneczku. Wrócili, widzieli, zrobili film i zdjęcia, mogliśmy w końcu zjeść lunch, który składał się z rozmemłanych kanapek z czymś. Zdecydowanie wolę oryginalną indonezyjską kuchnię.
Wróciliśmy do Kuty, pożegnaliśmy Australijczyka i ruszyliśmy do Dziadka na Najlepszy Migor W Mieście.