2.02.2013

Dzień 19 BALI Kuta manta point, mola mola point

Po śniadaniu, które było nieudanym połączeniem śniadania indonezyjskiego i kontynalnego, czyli tostami z bananem (dzieci, nie róbcie tego w domu), przyjechał po nas bus i wyruszyliśmy w drogę. Naszym przewodnikiem/opiekunem został Tom, Australijczyk, który dzieli życie między Bali a rodzinnym kontynentem. Obcokrajowcy nie mogą kupić w Indonezji ziemi, więc kombinują jak mogą, by móc zamieszkać w raju.
W bazie nurkowej dostaliśmy sprzęt. Ja jako jedyna snurkująca dostałam tylko płetwy i siedziałam sobie na krzesełku czekając, aż nurki się ogarną. Kiedy już każdy wybrał sobie zestaw ruszyliśmy do mariny, gdzie stała nasza motorówka.

Pierwszy przystankiem miał być manta point, gdzie jak sama nazwa wskazuje mieliśmy zobaczyć manty „but no guarantee” jak zwykle. Wypłynęliśmy na otwarte wody i pruliśmy przed siebie przełamując olbrzymie fale. Po kilka metrów miały dziady a, że płynęliśmy bardzo szybko to skoki motorówki sprawiały, że za każdym razem unosiliśmy się nad siedzeniem i opadaliśmy z łoskotem na nasze biedne dupencje. Bolało.
Punkt docelowy znajdował się przy jakiejś wyspie i tam na szczęście fale były dużo mniejsze. Nurkowie poubierali się w podwójne pianki, bo woda w oceanie zimna, oraz resztę sprzętu i wskoczyli do wody. Ja już nie tak pro, w stroju kąpielowym i tshircie, uzbrojona w maskę, płetwy i rurkę wskoczyłam za nimi. Na początku miałam w planie podążanie za grupą. Widoczność była dobra, nawet kiedy zeszli na 20 metrów. Przepięknie wyglądały bąbelki które wypuszczali, jak powietrzne, rozedrgane kolumny. Pływałam sobie wśród nich. Zabawnie łaskotały, kiedy się rozpryskiwały dookoła. Skończyło się jednak, kiedy zeszli głębiej. Znudziło mi się i postanowiłam poszukać mant na własną płetwę. Pływałam wypatrując czarnych grzbietów. Fale były spore, pionowe skały wyrastały dookoła i ciągle musiałam uważać, żeby mnie na jakąś nie zniosło.


W końcu ruszyłam w stronę łodzi. Zmarzłam i znudziłam się, bo pod wodą nic ciekawego nie było. Wgramoliłam się na pokład z gracją foki. Chwilę odpoczęłam, kiedy pan z obsługi zaczął pokrzykiwać i pokazywać ciemną plamę kilkanaście metrów od nas „manta!”. No to ja znów, bach do wody i sprintem w stronę plamy. Ciężko było płynąć pod fale, woda zalewała mi rurkę, trudno było utrzymać kurs. Oczywiście głupie bydlę gdzieś zwiało, kiedy w końcu tam dopłynęłam, więc dawaj z powrotem na łódź. Wyszłam na pokład z zamiarem zostania na miłym, ciepłym słońcu i niewskakiwania już nigdy więcej do tej zimnej, mokrej, niesmacznej wody. „Manta, manta! Lot of mantas!” Bosz, faktycznie było dużo ciemnych plam kawał drogi od nas. Cóż było robić, życie to ból. Hopa do wody i sprint w kierunku ciemnych plam. Z poziomu pofalowanej tafli wody nie było widać mant. Obrałam kurs na jedna z wysokich skał, przy których je widziałam i płynęłam ile pary w płetwach.
W końcu straciłam nadzieję, nic nie było widać i znalazłam się niebezpiecznie blisko skał, na które znosił mnie prąd. Machnęłam jeszcze kilka razy płetwami na koniec chcąc zawrócić, gdy przed oczyma mymi ukazał się wspaniały widok. Stado mant, około dziesięciu sztuk różnej wielkości. Największa miała ze trzy metry, najmniejsza metr. W miejscu gdzie się bujały z falami było całkiem płytko i widać je było dokładnie. Czarne grzbiety i białe boki błyszczały w promieniach słońca. Nie wiem do czego można by je było porównać. Manty wyglądają jak manty. Podobno preferują zimne prądy i samotność. Unosiłam się w ciepłym prądzie nad największą, obok niej leniwie dryfowały inne. Tyle na temat informacji z encyklopedii. Zaczęli mnie wołać z motorówki. Wróciłam na pokład prawie równolegle z nurkami. Siedzieliśmy w wodzie ponad 45min i wszyscy zmarzli jak psy. „Widzieliśmy mantę!” pochwalili się, „Łał, super. Ja widziałam całe stado.”, „Nienawidzimy cię.” Ha! :)


Następny przystanek – mola mola point „but no guarantee”. Tym razem nie miałam szansy zobaczyć mola mola bo stworzenie to żyje na głębokości 40m. Polska nazwa to samogłów, bardzo trafna bo wygląda to to jak pół ryby.

 Zacumowaliśmy przy innej wyspie, niedaleko plaży, na której wśród palm stały małe domki.


Nudy. Natomiast olbrzymia skała wystająca z wody kawałek dalej była bardzo interesująca. Na jej szczycie znajdowała się świątynia, do której prowadziły schodki z poziomu wody. No prawie z poziomu. Może udałoby mi się wspiąć, gdyby nie fale, które się o nie rozbijały.


Zapytałam jeszcze przewodnika, czy jest możliwe, żebym dostała się na wysepkę ze świątynią. Nie da rady, za duże fale. No to zostałam na pokładzie, czekając na nurków i grzejąc zmarznięte kości na słoneczku. Wrócili, widzieli, zrobili film i zdjęcia, mogliśmy w końcu zjeść lunch, który składał się z rozmemłanych kanapek z czymś. Zdecydowanie wolę oryginalną indonezyjską kuchnię.


Wróciliśmy do Kuty, pożegnaliśmy Australijczyka i ruszyliśmy do Dziadka na Najlepszy Migor W Mieście.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz