20.02.2013

Dzień 21 BALI - Bangkok

Samolot do Bangkoku mieliśmy dopiero o 12, dlatego poszliśmy jeszcze na ostatni, sentymentalny banana pancake. Kupiłam sobie też torbę, dookoła której chodziłam od początku wyjazdu. Ostatnie targowanie się. Było koło dziewiątej i sprzedawcy poprawiając kwiaty we włosach rozkładali swoje kramy po powrocie z uroczystości w świątyniach. Weszłam do jednego z nich i od razu podeszła do mnie sprzedawczyni. Wskazałam torebkę, zaśpiewała mi cenę 150k. odpowiedziałam jej, że mogę dać 40k. Zgodziła się mówiąc, że sprzedaje mi za tak niską cenę dlatego, że dziś jest święto i chce zyskać przychylność bogów. Wzięła ode mnie banknot i trzepnęła nim na szczęście, po kolei nad każdą półką z towarem.

Czas mijał nieubłaganie, nałożyliśmy plecaki, wymeldowaliśmy się z hotelu i ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu taksówki. Psy wyły, koty miauczały żałośnie, dzieci płakały, opuszczaliśmy Bali.

 so sad...

Taksówkę znaleźliśmy bez problemu. Taksówkarz okazał się niezwykle rozrywkowym facetem. Włączył muzykę na cały regulator, dał nam bębenek, w jedną rękę chwycił tamburyn do drugiej grzechotkę, auto prowadziło się samo jak przypuszczam i popędziliśmy z przytupem na lotnisko.


Na lotnisku tłok i ogólny zamęt, na tablicy odlotów i przylotów widniał radosny komunikat błędu Windows, gapiąc się na niego prawie wpadłam na kobietę z gdaczącymi torbami. Wskazówka dla chcących podróżować samolotem z kurami: pakujemy kurę w sztywną, płócienną torbę, w której wcześniej wycięliśmy otworki na wysokości dziobka.

Tym razem samolotem wyjątkowo trzęsło. Wylądowaliśmy jednak w Bangkoku bez przeszkód. Na miejscu wynajęliśmy taksówkę i pojechaliśmy do tego samego hostelu, w którym zaczynaliśmy naszą przygodę. Było już późne popołudnie i nie chcieliśmy tracić czasu. Umówiliśmy się jeszcze z taksówkarzem, że przyjedzie po nas następnego dnia.
Gdy wynajmowaliśmy pokoje wszystkie Bangkockie moskity zleciały się, żeby nas powitać. Oczywiście pogryzły tylko mnie, więc jeżeli ktoś chce przeżyć wakacje bez bycia pokąsanym to wystarczy moi ze sobą zabrać.
Wyszliśmy coś zjeść. Najpierw do naszej Pani Od Najlepszego Mie Gorenga W Całym Bangkoku. Jeśli miałabym porównywać to, o ile uliczne jedzenie w Indonezji jest naprawdę dobre i interesujące, tak w Tajlandii była to poezja w iście brawurowym wykonaniu.


Po napełnieniu brzuszków wybraliśmy się do Sali treningowej Muay Thai, która mieściła się o rzut beretem od naszego hostelu. Miałam nadzieję zobaczyć wojowników w akcji, przynajmniej na treningu. Podobno wejście na walkę kosztuje ciężkie pieniądze (jak zwykle special price dla turystów), ale i tak nie mieliśmy na to czasu. Niestety przyszliśmy za późno i treningi już się skończyły. Trudno. Po prostu trzeba wrócić do Tajlandii, nie ma innej opcji.
Mieliśmy ochotę zaszaleć na zakupach. Urocza kelnerka poleciła nam nocne targowisko z ciuchami i innym badziewiem tak drogim sercu każdego turysty. Zatrzymaliśmy tuk-tuk i wpakowaliśmy się do niego w piątkę (bałam się, że nie będzie to możliwe, bo to na oko pojazd dwuosobowy, ale widocznie jesteśmy tak smukli, gibcy i wysportowani, że nie było problemu) i pojechaliśmy na targ.


 Zapadał zmrok, złote pałace i świątynie rzęsiście oświetlone wspaniale prezentowały się na tle granatowego nieba. Kierowca wysadził nas na jakiejś ciemnej i pustej ulicy. Szliśmy w stronę światła i kolorów, aż doszliśmy do straganów z kwiatami. Myślałam, że to fragment targowiska o które nam chodziło.
 Pokonywaliśmy jednak kolejne przecznice, wręcz brodząc w kwiatach, a sceneria się nie zmieniała. 

 

Było to coś niesamowitego, przepiękne, tropikalne rośliny leżały w niedbałych stosach, albo ułożone były w fantazyjne bukiety i girlandy. Setki rodzajów storczyków, lilie, róże, jaśmin i inne kwiaty znane głównie z ogrodów botanicznych.


Od kolorów i zapachów kręciło się w głowie, nie pomagał fakt, że nikt z tubylców tam przebywających nie znał angielskiego ani polskiego. Szliśmy jednak zawzięcie przed siebie, potem kilka razy skręciliśmy w jakieś boczne uliczki i w magiczny sposób znaleźliśmy się nad rzeką, gdzie odbywał się targ ciuchami, butami i różnymi mangowymi gadżetami. Jak to w Tajlandii, prawie oryginalne marki. Rzuciliśmy się na zimne napoje, Magdalena postanowiła uczcić nasz sukces łapiąc amebę i zakupiła colę w worku z lodem.
Była 22 i stoiska dopiero otwierano. Chodziliśmy oglądając, mierząc, przebierając, macając. Większość towaru była patriotycznie "made in Thailand", miła odmiana po polskich sklepach z chińszczyzną. Świetne męskie tshirty z nadrukami superbohaterskimi, memowymi, i innymi interesującymi grafikami, czasem ocierało się to nawet o sztukę. Damy natomiast mogły się ubrać w koszulkę z Hello Kitty albo króliczkiem Playboya. Poczułam się dyskryminowana przez Tajlandzki przemysł tekstylny, bo chciałam Boba Feta.
Łaziliśmy tam kilka godzin, bo było co oglądać, na przykład pudel z różowymi uszami zdobył moje serce.


A pan z tatuażem ochoczo zgodził się pozować do zdjęcia. Tajowie uwielbiają swoje wielkopołaciowe tatuaże.

Wróciliśmy na Khaosan pełną sprzedawców wszystkiego i turystów, pulsującą gwarem i muzyką, od sentymentalnych gitarowych szlagierów po dyskotekowy łomot. Ulica tzw turystyczna, nie był to na szczęście odpowiednik polskiego deptaka w Sopocie. Ludzie w luźnych strojach, w dekadenckim klimacie artystycznej bohemy. Było się częścią tłumu, ludzi o kompletnie różnych historiach i ścieżkach życiowych, który łączyło tylko to, że znajdowali się właśnie w tej chwili, w tej części świata.
Ostatnie baty wydaliśmy na jedzenie, biżuterię, masaże i gumę do żucia o jakimś dziwnym smaku, której nawet nie spróbowałam, bo gdzieś posiałam po powrocie. Leży teraz gdzieś i się przeterminowuje, jedyna taka guma w Polsce. Smuteczek.
Nie chciało nam się wracać mimo, że do przyjazdu taksówki zostało około czterech godzin. Siedzieliśmy na schodach prowadzących do jakiegoś eleganckiego hotelu i żuliśmy mie goreng uśmiechając się do portiera w liberii, obserwując małe kobietki na wielkich obcasach nagabujące grubych i starych białasów. Jeden się uroczo zaczerwienił i prawie uciekł z objęć wieszającej się na nim dziewczyny, co przywróciło mi wiarę w męski ród.
W hostelu ostatni zimny prysznic, ostatnie pacnięcie moskita i w końcu do łuzia na te dwie godziny przed odjazdem.

1 komentarz:

  1. Wygląda mi to na koniec opowieści. Fajnie się czytało...Jeszcze raz dzięki i powodzenia w Indiach:-)

    OdpowiedzUsuń