16.02.2013

Dzień 20 BALI Kuta Gunung Abang, Batur

Pobudka piąta rano. Tego dnia zaplanowaliśmy zrobić ok 200km. Wsiedliśmy na skutery z zamiarem zajeżdżenia ich i siebie przy okazji na śmierć, w myśl hasła "alleluja i do przodu".
Pierwszym celem był wulkan Batur. Czynny, jego ostatnia erupcja miała miejsce 12 lat temu.
Jechaliśmy sukcesywnie pnąc się pod górę. Mijaliśmy kolejne wioski przystrojone z okazji święta mającego odbyć się następnego dnia.
W każdej wiosce, oprócz małych, przydomowych, znajduje się kilka świątyń o różnym przeznaczeniu i dedykowanych innym bóstwom. Zatrzymaliśmy się przy jednej z nich, bardzo okazałej i pomarańczowej. Weszliśmy do środka zaproszeni przez panią, która zajmowała się sprzątaniem i ozdabianiem. Musieliśmy tylko zawinąć się w sarongi.


Na terenie świątyni byliśmy sami, można było w spokoju pozaglądać we wszystkie zakamarki. Posągi bogów i demonów ubrane były w chusty. W tym sezonie w modzie demonów trendy jest czarno-biała kratka. Przybrane były również były ołtarze i kapliczki. Błyszczały w słońcu instrumenty orkiestry gamelanu. Widać było jak ważny jest dla Balijczyków każdy detal, nawet zdawałoby się nieistotne fragmenty budowli były bogato zdobione.




Zgłodnieliśmy straszliwie, bo wyjechaliśmy bez śniadania. Ruszyliśmy dalej szukając jakiegoś warunga. O tak wczesnej porze większość była pozamykana, jednak bogowie nam sprzyjali i znaleźliśmy w końcu miejsce, gdzie można było coś zjeść. Buda przy domu właścicielki. Na stole cerata w kratę, na ścianach solidarnie wisiały wersety z Koranu, Jezus, Ganeś i jakieś gwiazdy seriali.
Nasi goreng na śniadanie. Ryż z warzywami, tofu i jajkiem. Ryż z pobliskich pól, jajka od szczęśliwych kur biegających za robakami kilka metrów dalej, warzywa z ogródka, orzeszki z targu. Dobre to było. Czekając aż reszta wycieczki skończy się bawić jedzeniem, poszliśmy z Maciejem oglądnąć wioskę. Rozbroiły mnie rzeźby przy skrzyżowaniu. Balijczycy z ułańską fantazją podchodzą do tematu przedstawiania swoich bóstw i demonów. Nie bawią się w subtelności czy niedopowiedzenia, nie trzeba się jakoś specjalnie długo zastanawiać nad tym, co autor dzieła miał na myśli.

Nasz św. Jerzy walczący ze smokiem zdecydowanie traci w porównaniu...

Maruderzy skończyli jeść. Wskoczyliśmy na nasze stalowe rumaki i pomknęliśmy dalej przez dżunglę, pola, kolejne wioski, mijając przystrojone świątynie i reklamy Marlboro. Robiło się coraz zimniej. Wkładaliśmy na siebie kolejne warstwy ciuchów i znów wyglądaliśmy jak żule przy eleganckich tubylcach.


W końcu dotarliśmy na punkt widokowy na Batur, skąd rozpościerał się oszałamiający widok na jezioro wypełniające kalderę i Gunung Abang. Jest to najwyższy punkt na obręczy krateru Batur i, na 2151m, trzeci co do wysokości na całym Bali. Abang była częścią Batur, ale w czasach prehistorycznych nastąpiła erupcja tego olbrzymiego, 4000 metrowego wulkanu i pozostała po nim tylko duża kaldera i mały stożek – dzisiejszy Batur.

Tu dopadała mnie moja nemezis - mała, kruczowłosa, azjatycka dziewczynka. Nagle usłyszałam „buy one, buy one”. Popatrzyłam w dół a tam stała ona z naręczem bransoletek i świdrując mnie czarnymi oczkami powtarzała jak mantrę „buy one”.  Miałam nadzieję, że jej się w końcu znudzi, ale nie. Łaziła za mną jak cień powtarzając w kółko „buy one”. W końcu, kiedy szliśmy już w kierunku skuterów poddałam się. Kupiłam dwie bransoletki. Magdalena śmiała się jak fretka. Mina jej zrzedła, kiedy złamana przeze mnie klątwa małej azjatyckiej dziewczynki przeniosła się na nią. Miała szczęście, bo chwilę potem jechaliśmy już dalej. Mi jeszcze przez jakieś piętnaście minut dźwięczało w głowie „buy one, buy one...”

 
Zjechaliśmy na dno kaldery, dookoła nas rozciągał się postapokaliptyczny krajobraz. Porowate głazy zastygłej lawy porośnięte wyschłą trawą i krzakami. Gdzieniegdzie stała chatka kryta blachą falistą, albo błyskało zielenią małe poletko.


Kierowaliśmy się w stronę Pura Tampuryang, niewielkiej świątyni zbudowanej z czarnego kamienia, poświęconej bogom i demonom żyjącym w wulkanie.


Żeby się do niej dostać musieliśmy przejechać przez las iglasty. Miałam wrażenie, jakbyśmy się znaleźli nagle w polskich górach. Psuły je tylko pojawiające się co jakiś czas bambusy. Pewnie wysokość, na której się znajdowaliśmy sprzyjała stałemu obniżeniu temperatury i drzewa iglaste miały dobre warunki rozwoju. Tylko skąd tam się wzięły nasiona tych drzew, skoro dookoła rosła tylko roślinność strefy równikowej?
Pojechaliśmy dalej, wzdłuż jeziora Batur zatrzymując się na chwilę, kiedy zobaczyliśmy intrygujący las białych i żółtych parasolek.


Okazało się, że jest to miejsce ceremonii pogrzebowych. Kilka metrów dalej za parasolkami widniał prostokąt wypalonej ziemi, gdzie odbywało się palenie zwłok. Obok każdej parasolki znajdowała się ażurowa sylweta popiersia człowieka i słupek z numerkiem. Walały się stare szczątki wieńców, darów i oczywiście japonki nie do pary. W całej Indonezji, na plażach, w dżungli, przy drodze i na polach można spotkać smętnie poniewierające się bez pary klapki.
Obrzędy pogrzebowe na Bali również są niezwykłe. Ciało zmarłego umieszcza się w wielkiej krowie. Następnie krowa wraz z zawartością jest spalana, a popioły umieszcza się w naczyniu, np. skorupie orzecha kokosowego. Potem żałobnicy udają się nad brzeg rzeki albo oceanu i tam popioły zostają wsypywane do wody. Bardzo romantycznie z elementami humorystycznymi, też tak chcę.

 Bardzo z czegoś zadowolona balijska trumna.

Obraliśmy kurs na wulkan Agung, na którego zboczu znajduje się świątynia Besakih.
Jechaliśmy drogą, która wyglądała jakby wycięto wąski fragment dżungli i na to miejsce włożono kawałek asfaltu. Tego dnia przebieg naszej wyprawy wyglądał jak odkrywanie mapy w Skyrim czy innym RPG. Fog of war rozwiewała się kolejno odsłaniając nam krajobrazy wulkaniczne, lasy iglaste, dżunglę, pola, wsie, jeziora i tak dalej, całe spektrum widoków.


Żeby było weselej natrafiliśmy na policyjną blokadę. Uzbrojeni po zęby w kałasze i pistolety policjanci kazali nam zjechać na pobocze i zażądali dokumentów. O ile chłopaki mieli prawo jazdy polskie, międzynarodowe i jakie tylko, Kasz nie miała nawet biletu miesięcznego. Groźny oficer zabrał ją do samochodu i zaczął spisywać. Baliśmy się przede wszystkim tego, że zabronią jej dalej bez dokumentu jechać. Tak by to się odbyło w Polsce. Ale Polska była bardzo, bardzo daleko. Kasz w końcu do nas wróciła i zdała relację: „Powiedziałam mu, że zapomniałam prawa jazdy w hotelu. Dał mi mandat 150k rupii i wypisał zastępcze prawko ważne przez 3 dni, żebym w przypadku kolejnego zatrzymania nie miała kłopotów.”
Mogliśmy jechać dalej. Magdalena zapytała jeszcze, czy możemy sobie zrobić zdjęcia z policjantami. Popatrzyli się na nas dziwnie, zawiedzeni, że ich groźny wygląd a la Rambo nie robi specjalnego wrażenia i kazali ruszać.
W wioskach przez które przejeżdżaliśmy suszyły się goździki rozsypane na płachtach przy drodze. Padł pomysł zakupu. Zajechaliśmy do gospodarstwa, do którego podejrzewaliśmy, że goździki należą. Zbiegła się cała rodzina wielce zaaferowana i dobiliśmy targu wzbogacając się o półkilowy wór. Goździki jako przyprawa to pąki kwiatków drzewa goździkowego. Chciałam zobaczyć jak to wygląda w naturze, poszliśmy więc dalej dróżką między polami w poszukiwaniu tego drzewa. Nagle z oddali usłyszeliśmy zziajany głos „Hello turist!” i spomiędzy liści ogórka wybiegł w nasza stronę uśmiechnięty grubasek.


Przywitaliśmy się, kazał nam za sobą iść z dumą pokazując swoje ogórkowe pole, po czym zaczął wołać żonę. Przyszła urocza dziewczyna. Magnat ogórkowy, jak nazwaliśmy grubaska, nazrywał dla nas ogórków, po czym żona je umyła i zasiedliśmy do degustacji. Porozpływaliśmy się w zachwytach, pogadaliśmy trochę o bzdurach, dostaliśmy po ogórku na drogę i pożegnaliśmy się wylewnie.


Jechaliśmy dalej mijając kury w klatkach czekające na ceremonię, kiedy zostaną złożone w ofierze.
Żeby dostać się do świątyni Besakih trzeba było zapłacić za: wjazd na parking, bilet wstępu, podatek od biletu, wynająć sarong jeżeli ktoś nie dysponował własnym i za wpis do jakiejś księgi, jeżeli się nie było asertywnym. Oczywiście dla białasów wszystko w cenie dużo wyższej od tej dla tubylców.


Gdy po pokonaniu dziesiątek schodów dotarliśmy do bramy świątyni, drogę zablokowali nam przewodnicy, którzy stadnie okupowali schody przed wejściem na teren świątyni. Okazało się, że bez przewodnika niewierny nie może wejść do środka. Było to bezczelne kłamstwo, bo bez asysty też można było bez problemu wejść bocznym wejściem i samemu zwiedzić cały kompleks. Ale tego przewodnicy, żądający słonej zapłaty za swe usługi, już zapomnieli dodać. Wtedy mój wakacyjny chillout mnie opuścił i głośno oznajmiłam szanownym panom, że za wejście już zapłaciłam i nie mam zamiaru wydać ani rupii więcej, i, że wstydu ni honoru nie mają itd. pojechałam im radośnie. Koniec końców mogliśmy wejść przez główną bramę po uiszczeniu dobrowolnej ofiary na świątynię. Kiedy zaglądał mi przez ramię, żeby zobaczyć, ile wrzucam miałam ochotę kurduplowi przywalić.
Potem jeszcze widziałam turystów różnej narodowości wkurzonych również z tego samego powodu, czego wyrazem są bardzo niepochlebne opinie na temat tego miejsca zamieszczane w internecie. Mimo wszystko warte jest odwiedzenia.


Pura Besakih uważana jest za najważniejszą i najświętszą z balijskich świątyń, nazywana „Świątynią Matką”. Jest to kompleks 22 pojedynczych świątyń połączonych schodami i tarasami, położony na wulkanie Agung, też oczywiście największym i najświętszym na wyspie, w którym mieszkają bogowie.
Zbudowana przed 1000ad była pierwotnie poświęcona bogowi smokowi Besakih, który zamieszkiwał świętą górę. Dzisiejszy wygląd zyskała w XV wieku. W 1963 r. wulkan wybuchł a płynąca lawa o włos minęła obiekty sakralne, co uznano za znak od bogów, którzy chcieli pokazać swa potęgę, ale nie zniszczyli pomnika wiary Balijczyków.


Najważniejsza z całego kompleksu, Pura Panataran Agung zbudowana jest na sześciu tarasach. Jej pagoda symbolizuje kosmiczną górę Meru oraz Padmasanę, czyli Lotosowy Tron. Razem z dwoma stojącymi po jej bokach świątyniami symbolizują hinduską trójcę: Pura Panataran Agung po środku, gdzie wiszą białe proporce Śiwy. Z jej prawej strony Pura Kiduling Kreteg, poświęcona Brahmie i powiewają tam czerwone sztandary. Pura Batu Mddeg, po lewej stronie, ma czarne sztandary Wisznu.


Kompleks jest olbrzymi. O ile Panataran Agung spodobała mi się najmniej z odwiedzonych do tej pory świątyń, to te mniejsze miały swój urok. Rozeszliśmy się i zostałam sama. Poszłam przed siebie w górę zbocza i natrafiłam na niewielką, całkowicie pustą świątynię.


Zakochałam się. Była piękna i nikogo w niej nie było. Wejścia broniły dwa smoki a ze schodów rozpościerał się spektakularny widok na Besakih. Lubię być sama w takich miejscach, chłonąć atmosferę, odgadywać znaczenie przedmiotów, dotykać rzeźb i ornamentów, które ktoś stworzył setki lat temu i teraz nie pozostał po nim nawet pył. Znajdować ślady po obrzędach, które zostawił ktoś, dla kogo jest to miejsce znane od dziecka i przez to pospolite jak dla nas kościół niedaleko domu.


Idąc dalej w górę można było się natknąć na składanie w ofierze świni. Wykrwawiano ją, potem opalano na ogniu a potem nie wiem. Przypuszczam, że ją zjedli, bo wszyscy uczestniczący w imprezie byli bardzo zadowoleni. Jeszcze wyżej znajdowała się ostatnia, albo jak kto woli pierwsza bo najstarsza świątynia. Co jakiś czas można się było natknąć na Balijczyków uczestniczących w obrzędach a dookoła rozlegały się dźwięki modlitwy.


Gdy wracaliśmy było już ciemno. Śmignęliśmy do Kuty autostradą, bez postojów, co zajęło dużo mniej czasu niż podróż w drugą stronę.
W Kucie zatrzymaliśmy się jeszcze przy ulicy z żarciem na migora od dziadka. Ostatni dzień w Indonezji dobiegał końca. Smutno i lirycznie było. Kuta mi się bardzo spodobała, mimo powszechnego jechania po niej – że taka komercyjna, droga, pełno tam grubych i pijanych Australijczyków, ekskluzywnych ulic, hoteli, sklepów itd. – może dlatego, że zatrzymaliśmy się w „uboższej” części, pełnej urokliwych hotelików, knajpek i małych lokali usługowych a miejsca, gdzie było dużo świateł, szkła i dyskotek omijaliśmy, albo przemierzaliśmy szybkim krokiem.
W hotelu posiedzieliśmy trochę nad basenem, potem spakowaliśmy się i poszliśmy spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz