10.01.2013

Dzień 16 LOMBOK Kuta

Quest: znaleźć plażę z pochylającymi się nad nią palmami, jak na fototapetach z lat 90.
Challenge: Plażowanie cały dzień. Taki ambitny plan przyjęliśmy i zamierzaliśmy zrealizować w 100%.

Poranną sensacją był mały skorpion, którego znalazła Kasz w łazience. A wiadomo, jeśli chodzi o skorpiony to im mniejsze to wredniejsze.

Strasznie brzydkie stworzenie. Aż wstyd mieć to to jako znak zodiaku. [na zdjęciu przeskalowany, w realu miał ok 4cm]

Popodniecaliśmy się, zrobiliśmy mu sesję fotograficzną, którą zniósł ze stoickim spokojem mimo, że aparat wsadzano mu niemalże w oko i wyruszyliśmy w drogę na naszych stalowych rumakach. Mój i Longina był przesłodko różowy.
Nie będę dalej pisać o śmieciach, ale były wszędzie. Najbardziej przeżywał to Pawelsky, esteta i wrażliwiec, który w konsekwencji życzył Lombokowi jak najszybszego przejęcia przez zachodnie koncerny hotelarskie.

 salon gier komputerowych w wiosce musi być

Jeździliśmy z plaży na plażę, po drodze mijając wygryzione przez krowy łyse pola, na których rosły tylko palmy. Krowy na Lombok są szare i mają duże rogi. Z daleka, utytłane w piachu wyglądały jak krowy zombie. Zawitaliśmy do wioski rybackiej gdzie trwało przebieranie glonów a zblazowani surferzy siedzieli w specjalnym "barze tylko dla surferów" pijąc soczki.



Jadąc dalej zatrzymaliśmy się przy innej osadzie, położonej w środku lasu, gdzie babcia pogoniła dziadka na palmę.
Usłyszeliśmy wydobywające się z chaty krytej palmowym liściem podniesione głosy. Dialog prowadzony był po Indonezyjsku, ale po intonacji i charakterze wypowiedzi można było poznać, że to wymiana zdań będąca wspólnym mianownikiem dla wszystkich ludzkich par na kuli ziemskiej, mieszkających razem dłużej niż pół roku. Szło to mniej więcej tak:
- Ile razy mam cię prosić, żebyś poszedł po ziemniaki/mamuta/kokosa? [niepotrzebne skreślić]
- No zara...
- Ciągle zaraz i zaraz. Ja tu cały dzień flaki sobie wypruwam, sprzątam, gotuję, a ciebie o jedną rzecz...
- Dobra, idę już idę, bosz kobieto, chwili spokoju nie ma w tym domu.

Po czym z chaty wyszedł dziadek w podartych gaciach i zaczął wdrapywać się na palmę.




Wszystkie plaże do których dotarliśmy były wręcz spektakularne i prawie zupełnie puste. Biały piach, wody oceanu ciepłe, koloru lazurowej masy perłowej, opalizujące w promieniach słońca. Faceci pływali albo leżeli w cieniu, dziewczęta zbierały muszelki, pływały i robiły sobie obowiązkową na każdym wakacyjnym wyjeździe sesję zdjęciową tzw. brykającą.


Na obiad pojechaliśmy do naszej od wczoraj ulubionej restauracji, a potem na wzgórza oglądnąć zachód słońca.


By się dostać na wzniesienie trzeba było pokonać pełną wertepów i kamieni polna drogę, buttkillera tak zwanego. W międzyczasie zabrakło nam benzyny, na szczęście obrotni tubylcy sprzedają ją na butelki w przydrożnych straganach.


Gdy wracaliśmy było już ciemno, wiatr szumiał w naszych klekoczących hełmach, Longinowi w twarz wleciał nietoperz, ja dostałam rykoszetem. Nawet miłe uczucie, skórzaste skrzydełka smyrające po twarzy.
Tym razem ognisko na plaży wypaliło. Jak ćmy do ognia przyleciały dzieciaki, które rozpoczęły z Pawelskym dyskusję o piłce nożnej:
Pawelsky: Are you football fan?
chłopak: Yes, big fan.
P: Do you know Manchester United?
c: Yes, he’s very handsome”.


Siedzieliśmy sobie grzejąc się przy ogniu, z piachu zaczęły wyskakiwać jakieś dziwne glutowate robaczki, które gryzły nas po nogach. Na szczęście był repel. W oddali migały poruszające się światełka. Jak nam wytłumaczyła Mamma, byli to morscy cyganie. Żyją z połowów i zbieractwa ryb, i innych morskich stworzeń nadających się do jedzenia. Wędrują po wybrzeżu, co jakiś czas zatrzymując się w miejscu obiecującym obfite zbiory. Tam budują wielki szałas, gdzie toczy się całe ich codzienne życie. Stał ten szałas niedaleko naszego plażowego domku. Gdy przechodziliśmy koło niego jedli na kolację rybki i owoce morza, które wyławiali w nocy w czasie odpływu. To właśnie lampiony poławiaczy, wolno sunące nad taflą wody widzieliśmy.


Noc była bezchmurna i widać było całe południowe niebo. Droga mleczna przecinała nieboskłon na pół, hipnotyzujący i niepokojący widok. Jakoś tak dopiero wtedy, nie widząc nieba znajomego od urodzenia, Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdy Polarnej, uzmysłowiłam sobie jak daleko jestem od domu. I jak bardzo mi się to podoba.

focie: 1 - Magdalena, 2-7,9 - moi, 8 - Longin, 10,11 - Maciej

3 komentarze:

  1. swietny blog! znaleziony przez przypadek,a wciagnal od razu:) bardzo ciekawy jezyk tekstu,przez co czyta sie z jeszcze wiekszym zaciekawieniem:) w tym roku rowniez wybieram sie do indonezji i planuje zakup malej kamerki sportowej,w zwiazku z czym mam pytanie o model tej, ktorej uzywaliscie w czasie wypadu i opinii na jej temat. bede wdzieczny:)
    zycze licznych wyjazdow!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo. Piszę sobie ten pamiętnik trochę masochistycznie, biorąc pod uwagę obecną pogodę w PL.
    Kamerę mieliśmy Contour+2 Waterproof Action Camera. Jej minusy wg mnie to przede wszystkim strata koloru podczas filmowania pod wodą. Rafy indonezyjskie to orgia barw a na filmach wszystko jest niebieskie. Na lądzie przy dobrym świetle nie było źle. Trzeba też uważać jak się ją trzyma, bo jest w formie cylindra bez podglądu i łatwo zrobić nagranie w przechyle.
    Ja filmowałam aparatem, Panasonic Lumix GF1. Piękny obraz, ale trzeba uważać jak dziad ostrzy.
    Na YouTube w informacji o filmie jeśli jest napisane, że kręcił Pawelsky albo Magdalena to robione było Contour+2.
    Pozdrawiam i zazdroszczę Indonezji, bo chętnie bym tam wróciła.:)

    OdpowiedzUsuń
  3. dziekuje za wyczerpujaca odpowiedz:)
    pozdrawiam i czekam na ostatnie wpisy;))

    OdpowiedzUsuń