28.10.2012

Dzień 2 BALI, Denpasar, Kuta




O 11:30 wysiedliśmy z mrożącego klimatyzacją samolotu na gwarnym i gorącym lotnisku w Denpasar. Znów zgubiliśmy godzinę. Długo kombinowaliśmy z wynajęciem taksówki do Kuty a i tak okazało się, że najtaniej jest w oficjalnym lotniskowym okienku.
W taksówce, przy kierownicy leżał talerzyk z ryżem, kwiatkami i ciasteczkami.

Balijczycy to bardzo religijny naród. Wierzą, że świat dzieli się na trzy sfery: wysoki świat dewów do którego przynależą bogowie i duchy przodków, ziemski świat demonów i przynależny ludziom kawałek leżący pośrodku. A jak wiadomo każdy, nawet bóg czy demon, jak głodny to zły, więc składają kilka razy dziennie ofiary w miejscach zamieszkania i pracy. Jest to jedzenie, które sami lubią, papierosy i kwiaty.


Agama hindu dharma to religia, odmiana hinduizmu, która występuje tylko na Bali. Zawiera w sobie elementy buddyzmu oraz animistycznych kultów lokalnych. Dzięki temu jest tak barwna i niesamowita.
Hinduizm indyjski sam w sobie jest bardzo skomplikowany a Balijczycy asymilując go dodali jeszcze sporo do siebie. Przykładem może być panteon balijskich bogów i bogiń, weźmy taką Durgę: w indyjskim hinduizmie jest uważana za jedno z kobiecych wcieleń Śiwy, boga paradoksów. Jego pełna pozornych sprzeczności natura w indyjskim hinduiźmie przejawia się tym, że może on przyjąć formę Paravati – łagodnej i pełnej macierzyńskich uczuć, lub Kali, mściwej i wrednej.
W hinduizmie balijskim Dewi Durga uważa się za małżonkę Dewa Siwa. Wraz z Dewa Siwa są niszczycielami negatywizmu. Podobną do Kali Jest Rangda, jedno z wcieleń Dewi Durga.
Kali, w indyjskim hinduizmie, stanowi bardzo ciemną i mściwą stronę Śiwy, w Balijski hinduizmie Rangda stanowi bardzo ciemna i mściwa stronę Dewi Durga.
 Rangda jest często przedstawiana jako Królowa Czarownic, ekspert w czarnej magii, krwiożerczy kanibal, wróg opiekunów Bali.
Tak to mniej więcej wygląda. Prawie tak zamotane jak „Moda na Sukces”.


Wizerunki bóstw i demonów widoczne są wszędzie, Garuda na kontuarze w hotelowej recepcji czy rzeźba stojąca na środku skrzyżowania i przedstawiająca boga wyrywającego flaki z brzucha jakiemuś demonowi. Groźnie wyglądający policjant ma kwiatek za uchem bo właśnie wrócił ze świątyni, a sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami banknotem, który od Ciebie dostała, trzepie po całym asortymencie „na szczęście”, bo jesteś jej pierwszym klientem dzisiaj. Każdy dom ma swoją świątynię rodzinną poświęconą duchom przodków i pomniejsze kapliczki dla bogów, w których składa się ofiary.

Sama architektura jest równie bajkowa, widać w niej olbrzymie poczucie estetyki Balijczyków, dbałość o detal i harmonię. Wszystko to robi olbrzymie wrażenie zwłaszcza w porównaniu z islamską częścią Indonezji którą widzieliśmy, jej prostym, prymitywnym budownictwem i ogólnym marazmem muzułmanów żyjących w duchu insz Allach.

 Brama do przeciętnego balijskiego domku jednorodzinnego
Wysiedliśmy na ulicy przy plaży i ruszyliśmy w poszukiwaniu hostelu. Na nasze nieszczęście był koniec Ramadanu, Bali przeżywało najazd imprezujących muzułmanów i na większości hostelowych bram wisiała tabliczka FULL. W końcu jednak udało się nam znaleźć pokoje, w opcji exclusive. Czyli zamiast wiatraka zamontowana była w nim klimatyzacja. Osobiście nie polecam. Chyba, że ktoś lubi mieć zapalenie płuc, czy złapać jakiegoś egzotycznego grzyba.
Tu nastąpiło moje pierwsze spotkanie z indonezyjską wersją łazienki. Co prawda toaleta była europejska a nie „na narciarza”, ale zamiast papieru toaletowego i stało sobie wiadro napełnione wodą z pływającym w nim nabierakiem. Pełniło ono również rolę spłuczki.


Indonezyjczycy dość swobodnie traktują sztukę projektowania instalacji wodno-sanitarnych i każda toaleta w nowo odwiedzonym hostelu czy restauracji dostarczała nam nowych wrażeń.

Po prowizorycznym rozpakowaniu i zimnym prysznicu (pokój nie był na tyle exclusive, żeby była w nim ciepła woda. Ale kto w Indonezji potrzebuje ciepłej wody?) poszliśmy na plażę. Przeciskaliśmy się wąskimi, kolorowymi uliczkami pełnymi kramów z pamiątkami, wypożyczalni desek surferskich, salonów tatuażu i masażu. Bladzi jak tyłek eskimosa (wszyscy prócz Madzi dbającej o swoja całoroczna opaleniznę) zdecydowanie odcinaliśmy się od otoczenia. 


Na plaży odgrodzonej od ruchliwej ulicy wysokim murem trwał właśnie odpływ. Łaziliśmy sobie po czarnym, wulkanicznym piachu. Brodziliśmy w wodzie witając się z oceanem i podziwiając widoczne na horyzoncie wulkany. 


Tu też pierwszy raz poczułam się jak celebrytka. Podbiegła do mnie mała Azjatka i zapytała, czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie, bo jestem „beautiful”.
Ach, no przestań, ależ oczywiście, jak tak bardzo chcesz. 
Podobno wg Indonezyjczyków zdjęcie z białasem przynosi szczęście, więc podchodziła do nas zwykle grupa nastolatków i robiliśmy sobie słit focie w różnych konfiguracjach, żeby każdy się załapał. Powtarzało się to później na każdej wyspie, w każdej wiosce aż do momentu, kiedy skóra z matrixowobiałej zmieniła kolor na oliwkowy.

 Noc w Indonezji leżącej na równiku zapada szybko. Przed 19 było już ciemno. Kiedy zrobiło się chłodniej, wybraliśmy się w poszukiwaniu pożywienia. Szliśmy przez ciemną uliczkę pełną restauracji i kramów z jedzeniem, aż dotarliśmy do lokaleskiej wersji naszego baru Miś. Ustawiał się człowiek w kolejce przy gablocie z misami pełnymi różnych pyszności, dostawał koszyk wyścielony nieprzemakalnym papierem wypełniony ryżem. Pan z obsługi nakładał nam do tego ryżu to co wskazaliśmy z gablotki: smażone tofu, kurczak, krewetki, warzywa, makaron, orzeszki, przeróżne sosy i dodatki, w tym niesławny Sambal. Ja rzuciłam „mojemu” panu nakładaczowi hasło „no spicy” przez co wybór gwałtownie się skurczył. A to co dostałam i tak rozniecało ogień w przełyku, mimo to było pyszne. Byliśmy jedynymi turystami w Misiu, więc wzbudzaliśmy sensację a idąc przez lokal do toalety czułam na sobie spojrzenia niczym Nicole Kidman krocząca po czerwonym dywanie by odebrać Oskara.


W przewodnikach ostrzegają, co prawda, żeby nie stołować się w przydrożnych knajpkach i budkach z jedzeniem tylko restauracjach dla turystów. Ale tak na zdrowy rozum, lepiej jest zjeść świeże jedzenie w miejscu gdzie siedzi mnóstwo tubylców niż w pustawej restauracji dla turystów. Może i są tam kolorowe serwetki, ale i tak pracujący w kuchni nawyki dotyczące higieny mają zdecydowanie bardziej azjatyckie niż europejskie.
Przez całą podróż żadne z nas nie miało poważniejszych problemów z żołądkiem. Dużą zasługę w tym miał ostry jak pazur szatana sambal, indonezyjski sos chili. Wielkim jego fanem był Longin. Nakładał on sobie zawsze olbrzymie ilości tego specjału a potem siedział z łzawiącymi oczami łapiąc powietrze niczym karp wyciągnięty z wody. Tak, proszę państwa, sambal to nie zabawa dla amatorów. Obecnie, po długim, morderczym treningu Longin ma w tej dziedzinie czarny pas.

Zdjęcia: ostatnie Longin, reszta moi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz