O 11:30
wysiedliśmy z mrożącego klimatyzacją samolotu na gwarnym i gorącym lotnisku w
Denpasar. Znów zgubiliśmy godzinę. Długo kombinowaliśmy z wynajęciem taksówki
do Kuty a i tak okazało się, że najtaniej jest w oficjalnym lotniskowym
okienku.
W taksówce,
przy kierownicy leżał talerzyk z ryżem, kwiatkami i ciasteczkami.
Balijczycy
to bardzo religijny naród. Wierzą, że świat dzieli się na trzy sfery: wysoki
świat dewów do którego przynależą
bogowie i duchy przodków, ziemski
świat demonów i przynależny ludziom kawałek leżący pośrodku. A jak wiadomo
każdy, nawet bóg czy demon, jak głodny to zły, więc składają kilka razy
dziennie ofiary w miejscach zamieszkania i pracy. Jest to jedzenie, które sami
lubią, papierosy i kwiaty.
Agama hindu dharma to religia, odmiana hinduizmu, która występuje tylko
na Bali. Zawiera w sobie elementy buddyzmu oraz animistycznych kultów
lokalnych. Dzięki temu jest tak barwna i niesamowita.
Hinduizm
indyjski sam w sobie jest bardzo skomplikowany a Balijczycy asymilując go
dodali jeszcze sporo do siebie. Przykładem może być panteon balijskich bogów i
bogiń, weźmy taką Durgę: w indyjskim hinduizmie jest uważana za jedno z
kobiecych wcieleń Śiwy, boga paradoksów. Jego pełna pozornych sprzeczności
natura w indyjskim hinduiźmie przejawia się tym, że może on przyjąć formę
Paravati – łagodnej i pełnej macierzyńskich uczuć, lub Kali, mściwej i wrednej.
W
hinduizmie balijskim Dewi Durga uważa się za małżonkę Dewa Siwa. Wraz z Dewa
Siwa są niszczycielami negatywizmu. Podobną do Kali Jest Rangda, jedno z
wcieleń Dewi Durga.
Kali, w
indyjskim hinduizmie, stanowi bardzo ciemną i mściwą stronę Śiwy, w Balijski
hinduizmie Rangda stanowi bardzo ciemna i mściwa stronę Dewi Durga.
Rangda jest często przedstawiana jako Królowa
Czarownic, ekspert w czarnej magii, krwiożerczy kanibal, wróg opiekunów Bali.
Tak to
mniej więcej wygląda. Prawie tak zamotane jak „Moda na Sukces”.
Wizerunki bóstw i demonów widoczne są wszędzie, Garuda na kontuarze w
hotelowej recepcji czy rzeźba stojąca na środku skrzyżowania i przedstawiająca
boga wyrywającego flaki z brzucha jakiemuś demonowi. Groźnie wyglądający
policjant ma kwiatek za uchem bo właśnie wrócił ze świątyni, a sprzedawczyni w
sklepie z pamiątkami banknotem, który od Ciebie dostała, trzepie po całym
asortymencie „na szczęście”, bo jesteś jej pierwszym klientem dzisiaj. Każdy
dom ma swoją świątynię rodzinną poświęconą duchom przodków i pomniejsze kapliczki dla bogów, w
których składa się ofiary.
Sama architektura jest równie bajkowa, widać w niej olbrzymie poczucie estetyki Balijczyków, dbałość o detal i harmonię. Wszystko to robi olbrzymie wrażenie zwłaszcza w porównaniu z islamską częścią Indonezji którą widzieliśmy, jej prostym, prymitywnym budownictwem i ogólnym marazmem muzułmanów żyjących w duchu insz Allach.
Brama do przeciętnego balijskiego domku jednorodzinnego
Wysiedliśmy
na ulicy przy plaży i ruszyliśmy w poszukiwaniu hostelu. Na nasze nieszczęście
był koniec Ramadanu, Bali przeżywało najazd imprezujących muzułmanów i na
większości hostelowych bram wisiała tabliczka FULL. W końcu jednak udało się
nam znaleźć pokoje, w opcji exclusive. Czyli zamiast wiatraka zamontowana była
w nim klimatyzacja. Osobiście nie polecam. Chyba, że ktoś lubi mieć zapalenie
płuc, czy złapać jakiegoś egzotycznego grzyba.
Tu
nastąpiło moje pierwsze spotkanie z indonezyjską wersją łazienki. Co prawda toaleta
była europejska a nie „na narciarza”, ale zamiast papieru toaletowego i stało
sobie wiadro napełnione wodą z pływającym w nim nabierakiem. Pełniło ono
również rolę spłuczki.
Indonezyjczycy
dość swobodnie traktują sztukę projektowania instalacji wodno-sanitarnych
i każda toaleta w nowo odwiedzonym hostelu czy restauracji dostarczała nam
nowych wrażeń.
Po prowizorycznym rozpakowaniu i
zimnym prysznicu (pokój nie był na tyle exclusive, żeby była w nim ciepła woda. Ale kto w
Indonezji potrzebuje ciepłej wody?) poszliśmy na plażę.
Przeciskaliśmy się wąskimi, kolorowymi uliczkami pełnymi kramów z pamiątkami,
wypożyczalni desek surferskich, salonów tatuażu i masażu. Bladzi jak tyłek
eskimosa (wszyscy prócz Madzi dbającej o swoja całoroczna opaleniznę) zdecydowanie
odcinaliśmy się od otoczenia.
Na plaży odgrodzonej od ruchliwej
ulicy wysokim murem trwał właśnie odpływ. Łaziliśmy sobie po czarnym,
wulkanicznym piachu. Brodziliśmy w wodzie witając się z oceanem i podziwiając
widoczne na horyzoncie wulkany.
Tu też pierwszy raz poczułam się jak
celebrytka. Podbiegła do mnie mała Azjatka i zapytała, czy może sobie zrobić ze
mną zdjęcie, bo jestem „beautiful”.
Ach, no przestań, ależ oczywiście, jak tak bardzo chcesz.
Podobno wg Indonezyjczyków zdjęcie z białasem przynosi szczęście, więc podchodziła do nas zwykle grupa nastolatków i robiliśmy sobie słit focie w różnych konfiguracjach, żeby każdy się załapał. Powtarzało się to później na każdej wyspie, w każdej wiosce aż do momentu, kiedy skóra z matrixowobiałej zmieniła kolor na oliwkowy.
Ach, no przestań, ależ oczywiście, jak tak bardzo chcesz.
Podobno wg Indonezyjczyków zdjęcie z białasem przynosi szczęście, więc podchodziła do nas zwykle grupa nastolatków i robiliśmy sobie słit focie w różnych konfiguracjach, żeby każdy się załapał. Powtarzało się to później na każdej wyspie, w każdej wiosce aż do momentu, kiedy skóra z matrixowobiałej zmieniła kolor na oliwkowy.
Noc w Indonezji leżącej na równiku zapada
szybko. Przed 19 było już ciemno. Kiedy zrobiło się chłodniej, wybraliśmy się w
poszukiwaniu pożywienia. Szliśmy przez ciemną uliczkę pełną restauracji i
kramów z jedzeniem, aż dotarliśmy do lokaleskiej wersji naszego baru Miś. Ustawiał
się człowiek w kolejce przy gablocie z misami pełnymi różnych pyszności,
dostawał koszyk wyścielony nieprzemakalnym papierem wypełniony ryżem. Pan z
obsługi nakładał nam do tego ryżu to co wskazaliśmy z gablotki: smażone tofu,
kurczak, krewetki, warzywa, makaron, orzeszki, przeróżne sosy i dodatki, w tym
niesławny Sambal. Ja rzuciłam „mojemu” panu nakładaczowi hasło „no spicy” przez
co wybór gwałtownie się skurczył. A to co dostałam i tak rozniecało ogień w
przełyku, mimo to było pyszne. Byliśmy jedynymi turystami w Misiu, więc
wzbudzaliśmy sensację a idąc przez lokal do toalety czułam na sobie spojrzenia
niczym Nicole Kidman krocząca po czerwonym dywanie by odebrać Oskara.
W przewodnikach ostrzegają, co prawda, żeby nie stołować się w przydrożnych knajpkach i budkach z jedzeniem tylko restauracjach dla turystów. Ale tak na zdrowy rozum, lepiej jest zjeść świeże jedzenie w miejscu gdzie siedzi mnóstwo tubylców niż w pustawej restauracji dla turystów. Może i są tam kolorowe serwetki, ale i tak pracujący w kuchni nawyki dotyczące higieny mają zdecydowanie bardziej azjatyckie niż europejskie.
Przez całą podróż żadne z nas nie
miało poważniejszych problemów z żołądkiem. Dużą zasługę w tym miał ostry jak
pazur szatana sambal, indonezyjski sos chili. Wielkim jego fanem był Longin.
Nakładał on sobie zawsze olbrzymie ilości tego specjału a potem siedział z
łzawiącymi oczami łapiąc powietrze niczym karp wyciągnięty z wody. Tak, proszę
państwa, sambal to nie zabawa dla amatorów. Obecnie, po długim, morderczym treningu Longin ma w tej dziedzinie czarny pas.
Zdjęcia: ostatnie Longin, reszta moi
Zdjęcia: ostatnie Longin, reszta moi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz