26.10.2012

Dzień 1 Tajlandia, Bangkok

Bangkok to nazwa używana głównie przez turystów. Prawidłowa i pełna nazwa stolicy Tajlandii to กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์ czyli Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co w wolnym tłumaczeniu oznacza:
„Miasto Aniołów, Wielkie Miasto, Wieczny Klejnot, Niezdobywalne Miasto Boga Indry, Wspaniała Stolica Świata Wspomaganego Przez Dziewięć Pięknych Skarbów, Miasto Szczęśliwe, Obfitujące W Ogromny Pałac Królewski, Który Przypomina Niebiańskie Miejsce Gdzie Rządzi Zreinkarnowany Bóg, To Miasto Dane Przez Indrę, Zbudowane Przez Wisznu.”

 

Jak widać Tajowie mają fantazję.

Z Warszawy przez Helsinki, gubiąc po drodze kilka godzin, dotarliśmy szczęśliwie do Miasta Aniołów, Wielkiego, Wiecznego Klejnotu etc., skąd następnego dnia mieliśmy samolot do Denpasar na Bali.
Na olbrzymim lotnisku Suvarnabhumi, industrialnej budowli z betonu i szkła udało nam się kilka razy zgubić i znaleźć członków wycieczki. Ostatecznie jednak wyszliśmy na zewnątrz i pierwszy raz zaczerpnęliśmy gorącego i parnego Tajlandzkiego powietrza. 



Wsiedliśmy do szybkiej kolejki, z której mogliśmy podziwiać zmieniającą się zabudowę Bangkoku. Dzielnice biedoty i ekskluzywne centra. Małe domki położone wśród bujnej zieleni, osiedla mieszkaniowe domków-klonów, blokowiska, olbrzymie apartamentowce i strzeliste biurowce. 


Po dojechaniu do ostatniego przystanku przesiedliśmy się do taksówek w cukierkowych kolorach, które zawiozły nas na ulicę Soi Rambuttri, mieszcząca się w starej dzielnicy Banglumphu. Leżąca niedaleko Khao San Road jest dużo bardziej znana i nawiedzana przez dzikie tłumy turystów z całego świata. Woleliśmy jednak spokojniejszą i tańszą Soi Rambuttri, gdzie znaleźliśmy hostel, zrzuciliśmy graty i na pełnym jet lagu ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu jedzenia.

 

Nie było to jakimś specjalnie trudnym wyzwaniem gdyż w Bangkoku jedzenie jest wszędzie. Ulice pełne są wózków, kramów, mniej lub bardziej prowizorycznych restauracyjek z wystawionymi na chodniku stolikami. Można w nich zjeść m.in. zupę, makaron, szaszłyki, owoce, robaki, co tylko dusza zapragnie.


Pierwszy posiłek w Bangkoku zjedliśmy w knajpce, której właścicielką była babcia z kolorowymi warkoczykami do pasa. Tom Yum czyli zupa z owoców morza polecona przez Kasz po dłuższej chwili oczekiwania wjechała na stół. Po zjedzeniu pierwszej łyżki łzy stanęły mi w oczach i zaczęłam ziać ogniem. Pierwszy chyba raz w życiu jadłam coś tak ostrego. Nie udało mi się skończyć, oddałam zupę Maćkowi, który bez problemu zresetował talerz. Twardziel.


Po obiedzie przyszła kolej na deser. Zimne kawałki ananasa, słodkiego jak grzech. Z Magdaleną rzuciłyśmy się na duriana. Był to jeden z moich prywatnych „Grali”. Czymś, o czym się czyta, słyszy jak przeżywa je Pawlikowska, ogląda na zdjęciach, ale wydaje się niemożliwością by samemu tego doświadczyć. Po historiach i legendach na temat tego uberowocu spodziewałam się niesamowitych doznań zapachowo-smakowych. Sprzedawany był w kawałkach na tacce. Pachniał delikatnie cebulą, miał konsystencję budyniu, a smakował jak cebulowy budyń. Tyle w temacie.


Skierowaliśmy się w stronę przystani. Tam wsiedliśmy na tramwaj wodny, który zawiózł nas do Wat Pho, Świątyni Leżącego Buddy. Słynie ona przede wszystkim z pozłacanego posągu Buddy, wysokiego na 15 i długiego na 45 metrów. Został przedstawiony w chwili osiągania nirwany. Leży sobie w bogato ozdobionej kaplicy i z obojętnie błogą miną obserwuje przepływająca obok niego rzekę uzbrojonych w kamery i aparaty bosych turystów. 



Poza tym na terenie kompleksu świątynnego znajduje się ponad tysiąc rzeźb Buddy. 


Przepiękne kaplice, w których trzeba było zdejmować buty i zakładać sarong. 


 Chedi, zdobione ceramicznymi płytkami i kwiatami wieże-stożki. Fontanny, liczne krużganki, bramy i dziedzińce.


Wszystko to otoczone ogrodem tworzy labirynt po którym można błąkać się godzinami, wciąż odkrywając nowe skarby.


Jet lag jednak zwyciężył i musieliśmy wrócić hostelu na małą drzemkę. Wracaliśmy przez targowisko pełne obłędnie śmierdzących suszonych ryb. Można było sobie kupić taką na patyku i dziamdziać po drodze zapewniając sobie dzięki zapachowi przestrzeń życiową, ale nie skorzystaliśmy.


Zjadłam za to dragon fruit, wściekle czerwony i farbujący owoc o smaku kiwi i buraka. W tych wszystkich owocach, które człowiek próbował pierwszy raz w życiu zabawne było to, że zawsze jego smak się z czymś kojarzył i zwykle dawało się go poskładać z dwóch czy większej ilości znajomych smaków.
 

Potem, żeby było weselej, wsiadło nam się do złego tramwaju przez co zobaczyliśmy więcej Bangkoku i zdechłych zwierząt pływających w rzece, niż zamierzaliśmy. 



Poziom abstrakcji w naszym jetlagowym delirium wzrastał. Na szczęście w końcu dotarliśmy do hostelu i przekimaliśmy dwie godzinki ululani szumem wiatraków leniwie mielących gęste od gorąca powietrze.

Wieczorem wypoczęci i świeży jak skowronki wybraliśmy się coś zjeść. Tak dla odmiany. Weszliśmy w uliczki pełne kramów z przeróżnymi śmieciami dla turystów i jedzeniem oczywiście. Kasz i Maciej zaprowadzili nas do Pani Od Najlepszego Mie Gorenga W Całym Bangkoku i Okolicy. Faktycznie była godna tej nazwy. Wózek, przy którym gotowała był doskonale zoptymalizowany do przyrządzania tej potrawy. Na szeroką patelnię wlewała tłuszcz, na który wbijała jajko. Do tego wrzucała kawałki tofu (kurczaka, owoców morza czy czego tam sobie człowiek zażyczył), warzywa i wybrany przez nas z 5 różnych makaron. To wszystko po usmażeniu dostawało się na talerzyku i można było sobie przyprawić w zależności od upodobania orzeszkami, papryczkami, suszonymi krewetkami i 5 różnymi sosami. Potem brało się pałeczki, siadało na krawężniku i konsumując kontemplowało toczące się przed oczami uliczne życie. Czyż można sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzanie czasu?



Szwędaliśmy się oglądając stragany oferujące prawie oryginalne okulary Ray-Ban, złote zegarki Rolex, torebki Louis Vuitton czy majtasy Calivin Klein, kiedy lunął deszcz. Ściana wody momentalnie zamieniła chodniki w potoki, ale było to całkiem przyjemne po całodziennym upale. Po zakupach zachciało nam się zakosztować jednego z dwóch narodowych sportów Tajlandii. Ja miałam ochotę zobaczyć tajski boks, ale zostałam przegłosowana przez męską część wczasowiczów, w związku z czym udaliśmy się do dzielnicy Patpong w poszukiwaniu słynnego Pussy Ping Pong (z ciekawości zaglądnęłam do Wikipedii i jest w niej cały artykuł opisujący ping pong show, cytując: „The show consists of women using their pelvic muscles to either hold, eject, or blow objects from their vaginal cavity”:)).


Wynajęliśmy dwa Tuk-tuki, czyli trójkołowe pojazdy rowerowe z silnikami (jedyny słuszny pojazd do poruszania się po Bangkoku) i ścigając się po mokrych, błyszczących kolorowymi światłami ulicach z oszałamiającą prędkością 40km/h dotarliśmy do celu. 



Kierowcy wysadzili nas w ciemnej uliczce pełnej patrzących spode łba zakapiorów i szybko odjechali. Na hasło ping pong jeden z nich się ożywił i podając jakąś absurdalną kwotę pokazał nam zamknięte stalowe drzwi, które podobno prowadziły do lokalu. Entuzjazm naszych panów opadł i ruszyliśmy szybkim krokiem przed siebie, w poszukiwaniu ludzi i światła. Ulicę dalej doszliśmy do tętniącego życiem bazaru, naokoło którego znajdowało się mnóstwo klubów go-go i innych tego typu klubokawiarni. Dopadł nas naganiacz i zaproponował „show” w cenie piwa za 100 Batów, więc poszliśmy. 


Na środku lokalu znajdował się podest z rurami, przy których stały, bez entuzjazmu przestępując z nogi na nogę, półnagie „tancerki”. Z bardzo długim stażem wnioskując po wyglądzie. Jedyna ładna, mająca biust i wykazująca jakąkolwiek aktywność sceniczną dziewczyna na 99% była kiedyś facetem. Jak to podsumował Pawelsky: „Prawdziwa kobieta nie poprawia sobie tak często majtek.”
Show trwał, pani podała części publiczności paletki, potem wskoczyła na podest, podścieliła sobie biały ręczniczek i zaczęła ruchem odbiodrowym, że tak się wyrażę, wystrzeliwać piłeczki w stronę publiczności. Niewątpliwie są na świecie koneserzy tego typu rozrywek, ja z wrażenia się zdrzemnęłam. Potem inna pani zaczęła show z łańcuszkiem żyletek, w kolejce czekał tort ze świeczkami, ale panowie zaspokoili już ciekawość i mogliśmy sobie pójść.



Po powrocie na Soi Rambuttri znów rzuciliśmy się na jedzenie, tym razem sataje – szaszłyki różnego typu. Był też sprzedawca z wózkiem pełnym smażonego robactwa i skorpionów, ale wyglądało to bardziej na rozrywkę dla turystów, bo żaden tubylec ich nie jadł.

Trzeba było jednak zacząć się szykować do opuszczenia magicznego miasta, za kilka godzin mieliśmy samolot do Indonezji. Wróciliśmy do hostelu, przespaliśmy trzy godziny, po czym zapakowaliśmy w taksówkę i ruszyliśmy z powrotem na lotnisko.


Zdjęcia: 2, 3, 9 Magdalena, 10 Longin, reszta ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz