Pytana o cenę owocu na oko stuletnia sprzedawczyni szturchała jeszcze starszą koleżankę i pytała jej teatralnym szeptem „Ile im za to policzyć?”, „Zaraz, zaraz, sprzedaj nam to za uczciwą cenę”, „Ha, ha, spoko, zapłaćcie pięć razy więcej.”, „Ha, ha, chyba żartujesz.”, „No dobra, tyle i tyle.” Tak to mniej więcej wyglądało. Ale byli naprawdę uroczy w tej swojej absurdalnej pazerności i próbach, jak daleko mogą się posunąć w podbijaniu cen.
Tym razem pojechaliśmy na drugą stronę wyspy w poszukiwaniu plaży idealnej. Na Lombok trwają prężne roboty drogowe, ale wciąż dziurawych, pełnych wertepów i kamieni dróg jest więcej niż asfaltówek. Nasze pośladki nie dały o tym zapomnieć a po każdej co większej dziurze miało się wrażenie, że kość ogonowa odrywa się, odbija od środka czaszki i wraca na miejsce.
Jeździliśmy po wzgórzach i dolinach przez pola uprawne, dżunglę i wioski. W końcu dotarliśmy do plaży. Tego dnia ocean był dość wzburzony, olbrzymie fale rozbijały się o brzeg. Wleźliśmy oczywiście do tej wody i daliśmy sponiewierać. Woda bujała nami kilkanaście metrów w głąb i z powrotem, skakaliśmy po falach, które nadchodziły setami po kilka sztuk. Każdy dostał swoją porcję pysznej wody z oceanu i peelingu wodno-piaskowego.
Na każdej plaży, którą odwiedziliśmy ludzi oprócz nas można było policzyć na palcach jednej ręki. Było pusto, tylko my i kraby. Gdy nudziło nam się siedzenie na jednej, jechaliśmy na następną i tak minął kolejny dzień wyprawy, a zarazem ostatni dzień na Lombok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz